W internecie furorę robią niektóre nagrania dotyczące proaborcyjnych protestów, nie jest to jednak sława, o którą musiało chodzić bohaterkom filmików. Na jednym z nich widzimy, jak uczestniczka, udająca się na demonstrację autem, na żywo nadaje swoją relację. Po chwili okazuje się, że nigdzie nie dojedzie, ponieważ w ferworze rewolucyjnej walki zapomniała o paliwie. O tym, że paliwo kończy się nie tylko w sensie dosłownym, przekonujemy się z innego materiału, który pokazywał wizytę Marty Lempart w Gryficach.
Gdy Lempart udała się do tego miasta, by wesprzeć protestującą tam samotną lokalną feministkę, skromna pikieta została przerwana przez jedną z mieszkanek, która tyradę działaczki na temat spraw, których ta ma dość, skwitowała, że przede wszystkim dość ma przemawiającej.
Oczywiście z obu tych zabawnych obrazków nie można wyciągać zbyt daleko idących wniosków. Wiele marek czy firm, które są nastawione głównie na kobiecą klientelę, nadal uważa, że dodanie czerwonej błyskawicy do logo jest dobrą strategią marketingową. Najdramatyczniej wygląda to oczywiście wtedy, gdy mamy do czynienia z placówkami albo usługami kierowanymi do dzieci i rodziców, wtedy sprzeczność wyznawanych wartości najmocniej gryzie się z pracą czy etyką biznesową. Niestety, widzimy takie sytuacje nie po raz pierwszy, a najbardziej drastycznym przypadkiem były przyodziane w symbole Strajku Kobiet przedszkolanki z przedszkola specjalnego, opiekującego się dziećmi, którym prawa do życia, w niektórych wypowiedziach wprost, przecież się odmawia. Symbolika protestu nie znika z awatarów użytkowników mediów społecznościowych czy zza traktowanych jako nośnik informacji o poglądach i przynależności do grupy szyb samochodów oraz okien mieszkań, zwłaszcza w największych miastach.
Z drugiej strony na początku zeszłego tygodnia ukazał się raport „Polityki w Sieci”, według którego zainteresowanie tematem w mediach społecznościowych zmniejszyło się o 97 proc. Autorzy raportu przyczyn tego stanu upatrują w radykalizacji postulatów, braku pomysłu na formułę protestów (a więc powtórzenie drogi Komitetu Obrony Demokracji) czy wreszcie powołaniu Rady Konsultacyjnej strajku. Równocześnie jednak zwracają uwagę na rosnący poziom organizacji protestu i stabilną sytuację finansową, opartą na wciąż przynoszących znaczące wpływy zbiórkach. To ostatnie też zresztą może się kojarzyć z Mateuszem Kijowskim, który dziś uchodzi za symbol wyciągania od ludzi pieniędzy, jednak całymi latami faktycznie znakomicie sobie z tym radził. Dziś Marta Lempart z koleżankami zdają się godnie przejmować ten sztandar.
W środę 17 listopada doszło do kolejnych protestów w Warszawie. Nawet jeśli nie były one już tak liczne, jak te sprzed kilku tygodni, na pewno przywróciły temat do obiegu informacji, pytanie tylko, czy przysłuży się to popularności Strajku Kobiet, czy wręcz przeciwnie – przypieczętuje jego los. Można odnieść wrażenie, że po powtórce z KOD przychodzi czas na nowy ciamajdan. Od swojego pierwowzoru brutalniejszy i być może bardziej zdeterminowany przez nasiąknięcie po drodze obrazkami z amerykańskich zamieszek ruchu Black Lives Matter, które rozbudziły bezrefleksyjną niechęć do policji również wśród naszych lewicujących nastolatków.
„Wy wszyscy, którzy twierdzicie, że u was policja jest w porządku: Nie, k…, nie jest. Policjanci łżą po prostu, kłamią, łamią prawo i wykonują rozkazy, których nie mają prawa wykonać” – krzyczała podczas środowej demonstracji Lempart, przy okazji tradycyjnie wyzywając Jarosława Kaczyńskiego: – „Nazywam się Marta Lempart i jestem organizatorką tej demonstracji, a Kaczyński może wyp…! Może wyp… z mandatami, może wyp… z zarzutami, może wyp… z czymkolwiek, co mu jeszcze przyjdzie do głowy”. Kiedyś można by spodziewać się dla niej kary za podobny język w przestrzeni publicznej, jednak orzecznictwo sądów z ostatnich lat dawno już chyba pozbawiło wszystkich podobnych złudzeń.
Tymczasem jednak w środę nie skończyło się na okrzykach i doszło do dość niepokojącej konfrontacji z policją. Funkcjonariusze, do tej pory nadzwyczaj wobec protestujących kobiet łagodni, tym razem przyjęli strategię podobną do tej, którą kilka dni temu, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu (a i rozczarowaniu), obserwowaliśmy na Marszu Niepodległości. Pałki teleskopowe w rękach funkcjonariuszy w cywilu nie były spodziewanym przez chętnie krzyczące o wojnie uczestniczki widokiem, zaskoczyło to też obecnych na miejscu polityków, którzy wdali się w przepychanki. Co więcej, swoją pozycję postanowili wykorzystać również do rozpoczęcia nagonki na funkcjonariuszy, ujawniając ich personalia i prowokując do ataków na nich już nie na ulicy (tu zresztą bardzo ciekawe będzie wyjaśnienie zajścia z udziałem Włodzimierza Czarzastego, który przedstawiając się jako ofiara policji, nie planuje podejmowania w związku z tym żadnych działań, co nie tworzy spójnego i wiarygodnego obrazu), lecz w mediach społecznościowych.
Policja wobec protestujących użyła nie tylko pałek, lecz także gazu, można więc się zastanawiać, czy w połączeniu z wydarzeniami z 11 listopada nie składa się to na nową taktykę wobec wszelkich protestów, która raczej nie przysłuży się wizerunkowi tej służby. A przecież we wcześniejszych latach wiele razy przekonywaliśmy się, że jeśli policjanci chcą, potrafią bardzo profesjonalnie zarówno ochraniać, jak i odgradzać od siebie demonstracje. Retoryka wojenna sprzyja jednak radykalizacji wszystkich, a my przy okazji kolejny raz widzimy hipokryzję polityków opozycji, którzy jeszcze niedawno podobnym działaniom funkcjonariuszy bądź to kibicowali (oczywiście do roku 2015), bądź to się ich domagali (oczywiście tylko wobec narodowców i środowisk kibicowskich). Warto też w tym kontekście przypomnieć sytuację z 2010 r., gdy policja brutalnie potraktowała niebędącego wtedy jeszcze posłem Roberta Biedronia, co nie zainteresowało nikogo poza jego własnym środowiskiem politycznym. Media sprzyjały wówczas Platformie Obywatelskiej, nie były więc zainteresowane krytyką działania podlegającej jej służby, a prawicowa opozycja sprawę traktowała raczej jako wydarzenie humorystyczne.
Radykalizm liderów i uznanie kluczowych haseł protestów za służebne wobec politycznych aspiracji opozycji już raz doprowadziły do wygaśnięcia emocji, które dziś generuje Strajk Kobiet, a kilka lat temu robiło to jego wcześniejsze wcielenie – czarny protest. W weekend Warszawski Strajk Kobiet na swoim profilu na Facebooku umieścił grafikę, przedstawiającą płonący kościół. „Niedziela. Kościoły otwarte, teatry zamknięte. To żałosny symbol końca tej władzy. #Wyp… do San Escobar” – piszą podminowane administratorki i, co warto zauważyć, załączona grafika nie budzi entuzjazmu przynajmniej części ich sympatyczek i sympatyków, choć oczywiście nie brak reakcji entuzjastycznych i antyklerykalnych haseł.
Część komentujących, sama korzystając z symboliki protestu, uważa jednak, że ktoś się rozpędził, pojawiają się skojarzenia z Jedwabnem czy nocą kryształową. „Jak w prosty sposób, szybko i skutecznie tracić poparcie umiarkowanej części społeczeństwa, odcinek kolejny” – pisze jeden z komentujących. Trudno się jednak spodziewać jakiejś refleksji, prędzej krytycy sami staną się adresatem tego samego hasła. Tak jak kilka dni temu Waldemar Kuczyński, który co prawda nie chce zakazywać aborcji, ale ośmiela się nie uważać jej za nic dobrego. „To »wyp…« z plakatu, który masz w tle, jest do ciebie” – pisze do niego jedna z feministycznych radykałek na Twitterze, nazywając go dodatkowo „dziadem sk…”.
I zapewne prędzej czy później podobny komunikat zostanie skierowany do każdego, kto nie wykaże odpowiedniej czujności rewolucyjnej.