Liberalna część strony politycznej i dziennikarskiej świętuje zwycięstwo Joego Bidena, jakby to nie Donald Trump, ale Jarosław Kaczyński został osobiście pokonany. Jeśli w środowisku opozycji ktokolwiek zarzuci rządzącym „murzyńskość” w relacjach ze Stanami Zjednoczonymi, niech spojrzy na niezdrowe emocje i wybuch radości z wyniku wyborów w najpotężniejszym państwie świata.
To może być zwiastun zmian, nadzieja na to, że kończy się wysokie poparcie dla „populistów” – w domyśle prawicy. W taki sposób gardłujący za Bidenem przeciwnicy PiS tłumaczą czasami emocjonalne reakcje na minimalne zwycięstwo demokraty. Co mają wybory w USA do polskiej sytuacji, gdzie w ciągu 1,5 roku odbyły się aż cztery formy głosowań: do europarlamentu, Sejmu i Senatu oraz na najważniejszy urząd w państwie? Wszędzie tam wygrało PiS, podtrzymując dominację na scenie krajowej.
Oczywiście zatwardziały antypisowiec odrzeknie: najważniejsi urzędnicy postawili wszystko na jedną kartę, czyli Trumpa, a teraz mogą obejść się smakiem. Po pierwsze – nie jest to takie pewne, bo w sprawie szeroko pojętego bezpieczeństwa Waszyngton powinien kontynuować linię prezydenta z Partii Republikańskiej. Fort Trump to tylko umowna nazwa dla baz wojskowych, a chodzi przecież o zwiększenie liczby żołnierzy NATO w Polsce i na całym odcinku Europy Środkowo-Wschodniej. Jeśli Biden zrewiduje sojusz polsko-amerykański, to stracimy na tym wszyscy, bez względu na poglądy polityczne. Na razie nic na to jednak nie wskazuje, choć trzeba podkreślić, że Trump był w tej polityce przewidywalny. To on mocno uderzył sankcjami w budowę Nord Streamu 2 i dzięki wysiłkom Białego Domu oraz Kongresu gazociąg ma w ogóle problem, by wystartować. Kadencja Trumpa oznaczała dla Polski większe bezpieczeństwo energetyczne – niezależnie od tego, jak nazywa się prezydent USA i z jakiej opcji się wywodzi, dywersyfikacja wpływów na rynku gazu poprzez zakup LNG jest dla Warszawy niezwykle korzystna.
Fatalne porównanie Polski do Białorusi ze strony kandydata demokratów musi niepokoić. Tylko ktoś absolutnie zaczadzony polityczną wojenką przyklaśnie stwierdzeniom zrównującym rządy PiS czy Viktora Orbána na Węgrzech do dyktatury Alaksandra Łukaszenki czy Recepa Tayyipa Erdoğana w Turcji. I to zestawienie ze strony Bidena w kampanii wyborczej powinno zmartwić polityków obozu władzy, bo nie wystawia najlepszego świadectwa kluczowym doradcom prezydenta elekta. Czy Biden potwierdzi antyrosyjski kurs Waszyngtonu i będzie kontynuował interesy gazowe, które godzą w mocarstwowe zakusy Władimira Putina? To właśnie najważniejsze dla nas zagadnienie, a pewności nad Wisłą nie mają nawet najwięksi fani demokraty.
Oni jednak nie zadają sobie trudnych pytań, bo utożsamiają Bidena z opozycją, a Trumpa z PiS. To niebywale zabawne, dla niektórych oznaka szaleństwa, ale tak właśnie jest. Doszło nawet do te-go, że Radosław Sikorski nie mógł sobie odpuścić i opublikował przeróbkę flagi Stanów Zjednoczonych z gwiazdkowym napisem „j…ć PiS”. Ten sam polityk, który tkwiąc w rządzie Donalda Tuska, ubolewał w prywatnych rozmowach na „robienie laski Amerykanom”. W przypływie chwili Sikorski postanowił znieważyć flagę naszego największego sojusznika. Borys Budka jest tak zachwycony wizją pokonania PiS za trzy lata – lub wcześniej, jeśli posypie się większość sejmowa Zjednoczonej Prawicy – że wysłał list z gratulacjami do Bidena. Sęk w tym, że – po pierwsze – napisał go w imieniu Koalicji Obywatelskiej w języku polskim, a po drugie – określił USA jako „Stany Zjednoczone Ameryki Północnej”. Gdy internauci wytknęli przewodniczącemu KO fatalny błąd, ten – a jakże – odwołał się do podobnej wpadki Lecha Kaczyńskiego z epoki kamienia łupanego w polskiej polityce. Jak widać, nic się u nas nie zmienia – jest i śmieszno, i straszno.
Kiedy wiosną PiS forsowało pomysł wyborów kopertowych, by zachować konstytucyjny termin, opozycja – oprócz słynnego argumentu „kopert śmierci” – powoływała się na… Donalda Trumpa! Amerykański przywódca od początku tamtejszej kampanii był przeciwnikiem korespondencyjnej formy głosowania. – Głosowanie korespondencyjne poważnie zwiększa ryzyko oszustw wyborczych – ostrzegał w kwietniu, co natychmiast podchwyciła opozycja. „Patrz, Jarosławie Kaczyński, nawet twój największy sojusznik głośno krytykuje pole do nadużyć w wyborach kopertowych” – takim głosom w tamtym czasie nie było końca. Trump domagał się nawet przełożenia terminu wyborów. Gdy Trump był potrzebny, stanowił dla Borysa Budki, Małgorzaty Kidawy-Błońskiej oraz marszałka Tomasza Grodzkiego niekwestionowany autorytet. Gdy przegrawszy – a wszystko na to wskazuje – w wyborach domaga się przeliczenia wszystkich głosów wraz z obserwatorami republikańskimi, staje się dla opozycji w Polsce oszołomem, który nie potrafi z klasą odejść ze stanowiska.
Wpis Trumpa ze wskazaniem na możliwość fałszerstw na kartach wyborczych podał dalej… Bartosz Węglarczyk. Publicysta Onetu nie zostawia suchej nitki na przekazie kandydata, przyklaskuje też cenzurze mediów, które za oceanem przerwały wystąpienie Trumpa w Białym Domu. Sam powielał wpisy prezydenta, gdy było to dla niego wygodne. „Specjaliści ostrzegają, że tzw. wybory kopertowe mogą się skończyć ogromną liczbą zachorowań, a politycy opozycji zaznaczają, że wyniki w łatwy sposób mogą być sfałszowane. Podobne zdanie o takim sposobie głosowania ma prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump” – informował tabloid „Fakt” w tekście pt. „Trump podziela obawy Polaków”. Dokładnie taką narracją posługiwali się politycy KO, świętujący zwycięstwo Joego Bidena i Kamali Harris jak własne. A droga do tego celu jest daleka i raczej bardzo wyboista. Nie bronię stylu, w jakim Trump sugeruje upadek amerykańskiej demokracji. Lecz trzeba przyznać, że jest niepokojąco dużo przesłanek nieprawidłowości wyborczych. I mimo prawdopodobieństwa wskazania na Bidena, świat wstrzymał oddech do finału przeliczania głosów. A co do rodzimej opozycji, jeśli podzielało się obawy prezydenta wiosną, a w rezultacie wybory prezydenckie w Polsce przesunięto, nie można nagle robić z konsekwentnego Trumpa oszołoma.
Dlaczego Biden wygrał, o ile wygrał? To ciekawe pole do dyskusji dla amerykanistów i politologów. Z pewnością pomógł mu koronawirus – kryzys gospodarczy i zdrowotny, a przede wszystkim reakcja Trumpa na zagrożenie pandemią. Początkowo bagatelizował liczbę ofiar, doradzał wstrzykiwanie płynów dezynfekujących jako antidotum na COVID-19. Na końcu tej historii prezydent USA sam zachorował, a wielu jego oponentów sugerowało mistyfikację na potrzeby kampanii wyborczej. Gdyby nie pandemia, prawdopodobnie Trump wygrałby z dużo większą przewagą niż teraz Biden. Przy okazji kolejny raz nie sprawdziły się sondaże, które sugerowały przewagę od 8 do nawet 14 pkt proc. ze wskazaniem na Bidena. Ponownie ośrodki badań w USA próbują kreować rzeczywistość, bo przecież z analogiczną sytuacją mieliśmy do czynienia w 2016 r. Faworytka sondaży Hillary Clinton przegrała wówczas sensacyjnie z kandydatem republikanów. Nie należy też zapominać o zamieszkach z udziałem ruchu Black Lives Matter, które zaszkodziły kampanii Trumpa. Wreszcie milioner nie wypadł zbyt korzystnie w czasie pierwszej debaty z Bidenem. Sprawiał wraże-nie krzykacza, ciągle przerywał rywalowi, panowie wzajemnie się obrażali. Drugie starcie z Bidenem wygrał już Trump, dzięki czemu, prawdopodobnie, nadrobił kilka punktów. Było już za późno.
Czy czeka nas reset w stosunkach polsko-amerykańskich? Nie spodziewałbym się trzęsienia ziemi, ale raczej polityki kontynuacji względem Warszawy. Wcześniej jednak dojdzie do ponownego liczenia głosów w „spornych” stanach. Według amerykańskich mediów Biden uzyskał 306 głosów elektorskich, co czyni go prezydentem elektem. Trump może liczyć na 232 głosy. Lecz to nie media decydują o wyborze prezydenta USA.