Czy ruch społeczny można powołać odgórnie, decyzją partyjnych liderów? Politycy Platformy Obywatelskiej, z Rafałem Trzaskowskim na czele, zdają się wierzyć, że tak. Możemy więc śledzić, jak na naszych oczach próbuje się stworzyć dość karkołomną konstrukcję, mającą być zarazem starą i nową Platformą, napędzaną energią wyborców Trzaskowskiego. PO w swoim czasie jawiła się jako szalupa ratunkowa dla Unii Wolności. To doświadczenie często powraca przy próbach wyjaśnienia, dlaczego pojawiają się na naszej scenie politycznej kolejne ugrupowania odwołujące się do tego samego wyborcy.
Kiedy Smoleńsk uruchomił całą gamę patologicznych zachowań na marginesie polskiej polityki, a Platformie nie opłacało się jednoznacznie skręcać w chuligańsko-liberalną uliczkę, co groziło utratą konserwatywnego skrzydła i centrowego wizerunku, powstał Ruch Palikota. Kiedy wyborców coraz bardziej męczyła druga kadencja porzuconej już przez Donalda Tuska partii, na scenie pojawił się Ryszard Petru, żeby na swoją (rzekomo nową) polityczną ofertę nabrać wystarczająco wielu wyborców, by zaistnieć w Sejmie i w społecznej świadomości. Kolejnym powtórzeniem tego samego schematu wydawał się początkowo projekt Roberta Biedronia, który kiedyś był związany przecież z Palikotem. Dopiero w wyniku późniejszych politycznych decyzji byłego prezydenta Słupska Wiosna jest dziś częścią Lewicy. W pierwszym okresie funkcjonowania tej partii nie było to przecież wcale oczywiste.
Mamy wreszcie Szymona Hołownię, który do pewnego momentu idealnie wpisywał się w ten schemat, jednak przez chciwość i arogancję Platformy jego środowisko próbuje, przynajmniej na razie, zachować pewną autonomiczność. Nowych projektów tego typu nie tworzy się zresztą w celu natychmiastowego połknięcia, a niejako na zapas, na potem, by z ich zasobów skorzystać w chwili gorszej politycznej koniunktury. Zbyt szybkie i bezwarunkowe poparcie Rafała Trzaskowskiego czy połączenie sił z Platformą (lub brane przecież pod uwagę, a przynajmniej obecne w publicystycznych przekazach przekazanie Hołowni warszawskiej prezydentury w zamian za rezygnację z wyborów prezydenckich) spaliłyby cały projekt, więc i inwestycja na przyszłość zostałaby skonsumowana zbyt szybko.
Niezależnie od złożonych i chwilami bardzo napiętych relacji między Hołownią a Platformą i jej elektoratem, liderzy tej partii zorientowali się, że pomysł „niezależnego kandydata” na ruch społeczny zadziałał. Najwyraźniej polscy wyborcy lubią projekty polityczne, które mieli już okazję poznać, choć równocześnie wciąż gotowi są wierzyć, że mają do czynienia z nową jakością. Doświadczenia z wymienionymi wcześniej poprzednimi zastępczymi projektami politycznymi liberalnego centrum i centrolewicy nie nauczyły ich zbyt wiele. Być może to ta ostatnia obserwacja poddała wierchuszce Platformy pomysł, by spróbować pożyczyć pomysł Hołowni i zapotrzebowanie na nową organizację społeczno-polityczną wykorzystać jako paliwo dla samej PO. To pomysł wyjątkowo cyniczny, który jednak został podchwycony przez część jej sympatyków, wpisał się bowiem w tęsknotę za wielkim, społecznym zrywem, który obali znienawidzony rząd PiS. Sfrustrowani sympatycy opozycji, gardząc robotniczym motłochem i związkami zawodowymi, śniąc równocześnie na jawie o „nowej Solidarności”, dostają przecież właśnie swój wymarzony produkt. Tego, że jest to produkt właśnie, nie zaś spontaniczna reakcja ludzi, nie są w stanie dostrzec.
Coraz mocniejsze są odwołania do tradycji „S”, widoczne chociażby w doborze miejsca i czasu kolejnego spotkania ruchu, przewidzianego na 5 września w Gdańsku. Trzaskowski do swojej inicjatywy chce wykorzystać obchody kolejnej rocznicy Porozumień Sierpniowych, która sama w sobie pokazuje już źródło głównego konfliktu, jaki towarzyszyć będzie tej marce. Zaledwie kilka dni temu głośno było o blokowaniu przez władze Gdańska wystawy IPN dotyczącej Sierpnia’80. Nowa Solidarność to podobna próba pisania na nowo historii. Nie zniknęła jeszcze klasowa pogarda, jaka ujawniła się po raz kolejny po ogłoszeniu wyników wyborów i która towarzyszy nam od wielu lat – pogarda dla świata pracy fizycznej, w fabryce, w sklepie czy na roli. Na tej pogardzie i poczuciu własnej wyższości nie zbuduje się nigdy żadnej solidarności, ani tej zwykłej, ani pisanej wielką literą. Mamy w tym pomyśle echa podróży łagodzących ton protestów doradców, którzy w lecie 1980 r. wyruszyli ze stolicy do Stoczni Gdańskiej. Mamy echa planu komunistów na pierwszą „nową Solidarność”, bezzębną i bezpieczną kontynuację wielkiego ruchu w formie tzw. „żółtego związku” (czyli fikcyjnego związku zawodowego, reprezentującego de facto interesy pracodawców, w tym przypadku – komunistycznego państwa), jaką planowano stworzyć po zakończeniu stanu wojennego i z której ostatecznie zrezygnowano. I tylko prawdziwej Solidarności nie mamy, bo przecież to wszystko odbywa się w kontrze do tamtego zrywu. Operacja „false flag” w pełnej krasie.
Równolegle ludzie Trzaskowskiego wciąż kwestionują wynik wyborczy, wierząc chyba w cud, który miałby się wydarzyć w również przecież przez nich nieuznawanej izbie Sądu Najwyższego. Wielkomiejscy zwolennicy kandydata Platformy nie zdejmują ze swoich płotów banerów z jego twarzą, łudząc się, że mogą być za chwilę znów potrzebne. Gdyby jednak doszło do takiego zwrotu akcji, sytuacja Trzaskowskiego nie będzie wcale lepsza, a wygrana łatwiejsza niż 12 lipca. Nie wiadomo, jak zagłosowaliby znużeni wyborcy, przede wszystkim jednak nie jest pewne, czy prezydent Warszawy utrzymałby swoje zdobycze z innych elektoratów. Od wyborów jego najtwardsi zwolennicy zdążyli już przecież obrazić nie tylko osoby i całe regiony głosujące na PiS, lecz także pozostałych kandydatów i wielu ich sympatyków. Jak to wygląda w praktyce, można zobaczyć choćby na koncie facebookowym Roberta Biedronia. Biedroń udostępnił dość trafnie oddający istotę problemu obrazek, na którym widzimy Rafała Trzaskowskiego stojącego na karykaturalnie wysokiej, wyrastającej ponad tłum mównicy i krzyczącego z niej: „Zamierzam stworzyć oddolny ruch obywatelski”. „Nic nie słychać” – mówią ludzie na dole. Reakcje na wpis są dość zaskakujące – dominuje oburzenie, że polityk ośmiela się krytykować Trzaskowskiego, a więc „wchodzi w narrację PiS”. Jak widać, bardzo wielu szczerych demokratów nie toleruje najmniejszego odstępstwa od linii. Wydawać by się mogło, że Trzaskowski wyzwolił pewien potencjał, choć tak naprawdę to wciąż są te same grupy i środowiska. Sondaże nie wskazują na żaden przełom w preferencjach partyjnych, jeśli zaś szukać w nich jakiejś zmiany, to w niezłym debiucie wciąż pozostającej w powijakach siły tworzonej przez Hołownię. Pozostaje niewiadomą, jak pomysł na ruch Trzaskowskiego wpłynie na samą Platformę.
Na pewno bardzo mocno zakwestionowana została pozycja Borysa Budki, od którego, według plotek, odwracają się kolejni dotychczasowi stronnicy, uważający go dziś za obciążenie dla Trzaskowskiego. Na ciekawy aspekt sprawy zwraca we „Wprost” uwagę Eliza Olczyk, porównująca dzisiejsze ruchy w Platformie do wizerunkowych zmian, jakie w swoim czasie sprowadziły Sojusz Lewicy Demokratycznej z niemal szczytu potęgi do partii nie zawsze przekraczającej próg wyborczy. Wygrana Trzaskowskiego może spowodować wymianę liderów formacji, a może nawet szyldu. Zatrzymanie Sławomira Nowaka, swoją drogą bardzo mocno zaangażowanego w kampanię najpierw Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, a później Rafała Trzaskowskiego, może ten proces przyspieszyć. Nowa Solidarność może więc zastąpić Platformę lub tylko mocno ją przemeblować. Nie będzie natomiast oddolnym ruchem społecznym, godnym nazwy, którą próbuje dziś zawłaszczyć.