W październiku 1939 roku jako jeden z nielicznych jeńców obozu w Starobielsku cudem uniknął losu 9 tys. polskich oficerów, skrytobójczo zamordowanych przez Sowietów w Charkowie-Piatichatkach. We wrześniu 1939 roku, jako dowódca drugiego plutonu w piątej baterii 65. Pułku Artylerii Lekkiej, Mieczysław Welzandt walczył z Niemcami w okolicach Przemyśla. Z ciężkim sercem przyjął od kpt. Witolda Herdegena (kozielska lista NKWD, poz. 48, nr 035/4) rozkaz, żeby nie walczyć z Sowietami i zniszczyć sprzęt.
Aresztowany przez Sowietów, trafił do niewoli. Przed strzałem w tył głowy uratował go stopień podchorążego. Jednak jeszcze na początku października 1939 roku, kiedy stawał do przymusowego spisu, nie zdawał sobie sprawy – podobnie jak większość polskich jeńców – ze śmiertelnego zagrożenia. Miał nawet żal, że nie dotarła do niego nominacja na podporucznika, a krasnoarmiejcowi, który nie rozumiał słowa podchorąży, starał się wytłumaczyć, że jest oficerem. Sytuację wyjaśniła dopiero interwencja stojącego za nim starszego rangą żołnierza: „piszy: plutonowy!”. Welzandt nie wiedział wówczas, że słowa te oznaczały życie. Myślał, że został wykluczony ze zbiorowości oficerskiej, do której tak bardzo chciał należeć. Podczas drugiego spisu jeńców, po wizytacji obozu przez ówczesnego pierwszego sekretarza KC KP Ukrainy Nikity Chruszczowa w połowie października 1939 roku, wiedział już, co ma mówić. Welzandt zanotował: