W ostatnich tygodniach przed wyborami zachodzi dziwne zjawisko z dziedziny ekologii – ledwie udało się jako tako skanalizować wyciek nieczystości do Wisły, jak w kilku innych punktach wytrysnęły istne gejzery szamba zwanego dziś modnie hejtem. Kiedyś nazywało się to po prostu wylewaniem na przeciwników wiader pomyj, nurzanie w błocie… Ale to wszystko passé, nie ma już miejsca na pojedynczych najemnych „cyngli” prasowych, są trolle i to na skalę odpowiadającą zapotrzebowaniu polityków od siedmiu boleści, a więc całe farmy trolli.
A najlepsze jest to, że dyktując im do opracowania i rozpowszechniania paskudne, szkalujące wrogów treści, można zarazem ze świątobliwą miną nawoływać do zaniechania w polityce języka nienawiści, jak to uczyniła ostatnia nadzieja PO-KO, pani Kidawa-Błońska, co miało znamionować nową jakość i styl platformianej kampanii. Co prawda perfidny współtowarzysz partyjny Brejza, podpisując się pod odrażającym hasztagiem „Silni razem”, mocno nadwerężył ten „nowy” wizerunek (który dawno się już zużył jako polityka miłości Tuska-Kopaczowej), ale dzielna premiera in spe usiłowała się odciąć, najwidoczniej nie mając pojęcia, że jej własne (?) wypociny twitterowe i internetowe od dłuższego czasu są też sygnowane wspomnianym wyżej hasłem o proweniencji… faszystowskiej, bo ponoć pierwszy użył go Mussolini.
Akademicka (nie)zależność myśli
No dobrze, to są rozgrywki polityków, od zawsze wszak pełne nieczystych chwytów i hipokryzji, ale co w tej brudnej grze robią artyści albo naukowcy? Czy nie zdają sobie sprawy, że dając swoje twarze bezwzględnej walce z próbą wyrwania Polski z zapaści, kompromitują własny dorobek? Pozostające bez jakiejkolwiek krytyki ze strony opozycyjnych „autorytetów moralnych” chamskie napaści Jana Hartmana powodują wszak drastyczne obniżenie rangi najstarszej polskiej uczelni, Uniwersytetu Jagiellońskiego, niegdyś wielce szacownej, a teraz – skoro nie reaguje na odrażające ekscesy swojego profesora – godnej zaledwie współczucia z powodu ulegania ciężkiej i brzydkiej chorobie.
A na innej, młodszej uczelni przepojone rewolucyjną czujnością władze uniwersyteckie szykanują prof. Nalaskowskiego na zlecenie lewactwa rozwścieczonego jego krytycznym… felietonem! A to ci akademicka niezależność myśli, tak zachwalana przez wicepremiera i ministra szkolnictwa wyższego Jarosława Gowina przy wprowadzaniu jego sławetnej reformy! Zupełnie jakby nie zdawał sobie sprawy, kto od lat 40. ubiegłego wieku po dziś dzień sprawuje nierząd dusz na uniwersytetach.
A imię jego konformizm
O ile akademików ze względu na teoretyczny wysoki poziom umysłowy (choć jak się ujrzy, a nie daj Boże posłucha takich profesorów, jak Środa, Płatek, Hartman czy Gronkiewicz-Waltz...) można podejrzewać po prostu o cynizm czy oportunizm, o tyle występy znanych niegdyś artystów w charakterze koni pociągowych rydwanu opozycji (pewnie tego artystycznego, co to go za okrągłą sumkę nabył gdański ratusz) napawają poważną troską o stan ich inteligencji osobniczej. Oczywiście nie ustępują oni profesorom pod względem mistrzowskiego konformizmu, często szlifowanego jeszcze na peerelowskich salonach artystycznego „księstwa warszawskiego”, dziś zwanego po prostu warszawką. Owszem, zawsze podlizywali się każdej władzy, ochoczo grając w potwornych knotach typu „Żołnierz zwycięstwa” o czerwonym gen. Świerczewskim, w którym to filmie debiutował w roli zbrodniczego twórcy Czeka Feliksa Dzierżyńskiego… Gustaw Holoubek, ten sam, który niedługo przed śmiercią ku zadowoleniu salonu uznał za najlepszego premiera niepodległej Polski komunistycznego aparatczyka i moskiewskiego jurgieltnika Leszka Millera…
We wspomnianym filmie, zrealizowanym przez nawiedzoną komunistkę Wandę Jakubowską, wystąpili także wielki tragik Jacek Woszczerowicz w roli Lenina, równie jak on przedwojenni i dobrzy aktorzy Andrzej Bogucki, Jan Ciecierski, Janusz Warnecki i Jan Kurnakowicz, ale także pierwszy gwiazdor peerelu Jerzy Duszyński oraz cały tłum młodych, zdolnych, dopiero szykujących się do zdobycia sławy: Andrzej Łapicki, Tadeusz Łomnicki, Tadeusz Szmidt, Władysław Hańcza, Hanna Skarżanka, Tadeusz Janczar, Wacław Kowalski, Kazimierz Wichniarz, Igor Śmiałowski, Emil Karewicz, Stanisław Jasiukiewicz, Jozef Nowak, Gustaw Lutkiewicz, Adam Hanuszkiewicz i Janusz Kłosiński. Wszak to cały przyszły gwiazdozbiór kina z okresu PRL! Ale tylko ten ostatni, Janusz Kłosiński, został za zbojkotowanie bojkotu aktorskiego w stanie wojennym sponiewierany i opluty przez kolegów, którzy przedtem sami bez najmniejszych wyrzutów sumienia odgrywali w stalinowskich filmowych koszmarkach krwawych zbrodniarzy przedstawianych jako postacie szlachetne i godne podziwu. Kiedy w ubeckich więzieniach torturowano i mordowano wyklętych Żołnierzy Niezłomnych oni – przyszłe „autorytety moralne” – tworzyli podwaliny swoich błyskotliwych karier rolami w podłym filmie gloryfikującym zdrajców Polski – Dzierżyńskiego, Świerczewskiego, Bieruta i ich krwawego mocodawcę Stalina z superzbrodniarzem Leninem w tle.
Nadążać za wszystkimi wygibasami „generalnej linii” partii
O czerwonym „księstwie warszawskim”, czyli świetnie prosperującej zarówno w czasach Gomuły-Gnoma, jak i światłego „europejczyka” avant la lettre Gierka filmowo-literackiej warszawce, ze znawstwem pełnoprawnego i cenionego członka tegoż towarzystwa napisał chimeryczny w użytkowaniu swojego bezsprzecznie wielkiego talentu Andrzej Żuławski w świetnej powieści autobiograficznej „Lity bór”. Do niej więc odsyłam w kwestiach moralnych i obyczajowych, a do młodzieńczych osiągnięć artystycznych dzisiejszych mistrzów kina i teatru wróciłem tylko po to, by wyjaśnić młodszym Czytelnikom, iż nie ma co się dziwić ich dzisiejszym występom na wszelakich opozycyjnych manifestacjach i w klipach wyborczych PO. Taka jest bowiem natura artystów pieszczoszków reżimu – wychwalać z oddaniem swojego patrona i histerycznie napadać na jego przeciwnika. Kiedyś chodzili na marsze pierwszomajowe, dziś uczestniczą w czarnych marszach i marszach szmat.
No zaraz, powie ktoś, a udział w Solidarności, a sprzeciw wobec junty Jaruzela? Odpowiedź jest ta sama: konformizm. Przecież wtedy cała Polska była Solidarnością, ba, Solidarność stała się modna nawet na lewicowych paryskich salonach. A kiedy po 1989 r. modna być przestała, sfery artystyczne rozstały się z nią z widoczną ulgą. Trochę się zmieniła matuszka partia, już nie robotnicza jak PZPR, a „inteligencka” jak UW, ale ciągłość została zachowana, pełno tam było starych towarzyszy – Geremków, Kuroniów, Balcerowiczów, Michników. Więc doświadczeni starsi koledzy potrafili wpoić wstępującym dopiero na scenę pokoleniom, jak ma się zachować „przyzwoity człowiek” – nadążać za wszystkimi wygibasami „generalnej linii” partii i nigdy jej nie kwestionować. Gdy Wałęsa występuje przeciw naszym, jest tępym dyktatorem i antysemitą, gdy daje się naszym ponownie zwerbować – jest mędrcem i jedynym twórcą Solidarności.
Pokolenie genialne i zakłamane
Klasykiem okazał się tu artysta bezsprzecznie obdarzony wielkim talentem, Andrzej Wajda, zaczynający swoją karierę od zakłamanej komunistycznej agitki „Pokolenie”, o której tak pisał wspomniany Andrzej Żuławski:
„Mnie zastrzeliły totalnie dwa filmy i byłem wtedy jeszcze w szkole średniej. To był »Hamlet« Lawrence’a Oliviera, który obejrzałem w Warszawie w kinie Polonia w czarną stalinowską noc, bo rzeczywiście było wieczorem i ciemno. A drugi z tych filmów to »Pokolenie« Andrzeja Wajdy, z którego zrozumiałem jednocześnie, że wspaniałe kino może służyć złej sprawie, bo jest to wybitnie komunistyczny film, o bardzo brzydkim przesłaniu, nieprawdziwym, zakłamanym, ale jak genialnie zrobiony...”.
Więc mnie wcale nie zdziwiła odrażająca stricte polityczna działalność Wajdy w ostatnich latach jego życia, wyrażająca się nie tylko podłym protestem przeciw wawelskiemu pochowkowi prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale i we wzywaniu właśnie w kontekście tragedii smoleńskiej do zapalania zniczy na grobach sowieckich „wyzwolicieli” z Armii Czerwonej! Kulminacją tej niepojętej na zdrowy rozum zajadłości, którą pozwolę sobie wprost nazwać antypolską, była pełna fałszów historycznych nędzna filmowo ekranowa hagiografia Lecha Wałęsy, zrealizowana wtedy, gdy już nikt nie mógł mieć najmniejszych wątpliwości, że nie tylko był on donosicielem w latach 70. ubiegłego wieku, ale że i później, będąc na smyczy esbeków jako lider Solidarności i prezydent RP, działał w istocie na szkodę RP, w interesie zaś Sowietów, a potem Rosji.
Za te wszystkie osiągnięcia artystyczne Wajda był wysławiany i noszony na rękach przez salon. Minęło jednak zaledwie parę lat od jego śmierci i nikt go już tam jako wielkiego autorytetu moralnego nie wspomina. Podobnie jak własnych świętych – Kuronia, Geremka… Dlaczego? Odpowiedź jest prosta i brutalna: bo nie są już użyteczni. Więc gdy dziś widzę twórcze osiągnięcia naprawdę niegdyś świetnych aktorów, jak kabaretowy poziom roli Gajosa w odrażającym „Klerze”, pokazywanie d…y przez Olbrychskiego w jeszcze nędzniejszej „Polityce” czy żenujące „świrowanie” Olgierda Łukaszewicza w wyborczej agitce PO, to chciałbym zadać im wszystkim razem i ich młodszym kolegom (oraz koleżankom – nie zapominam o wkładzie Jandy czy tej paniusi od karpi) – czy naprawdę chcecie, by kiedyś wasze oblicza właśnie z tą d…ą się tylko kojarzyły?
Zużyją was jak Wajdę, wyrzucą na śmietnik i znajdą nowych pożytecznych idiotów. Nie szkoda wam konterfektów Kmicica, Wołodyjowskiego, powstańca śląskiego, Hamleta, które niegdyś tworzyliście? Warto by wiedzieć, że wdzięczna pamięć należy raczej do arsenału światopoglądowego prawicy, a nie cynicznej zgrai hien.