Takich filmów jak "Yesterday" oczekuje się od współczesnego kina rozrywkowego: łączących gatunki, łamiących konwencję, opartych o prostą, ale jakże mądrą historię, wreszcie - nawiązujących swoim wydźwiękiem i puentą do greckiego katharsis znanego z klasycznych sztuk teatralnych. W produkcji Danny'ego Boyle'a nie brakuje tego wszystkiego, a całość okraszona jest solidną dawką dobrej rozrywki przy ocierającej się o geniusz muzyce legendarnej czwórki z Liverpoolu. I choć fani Beatlesów mogą przyjąć ten film z pewnym ambiwalentnym odczuciem, to "Yesterday" po prosto zobaczyć trzeba. Ale po kolei.
Na wstępie krótka teza wyjściowa: to nie jest film o Beatlesach, choć ich muzyka towarzyszy nam niemal przez całe dwie godziny, bo tyle trwa film Boyle'a. Kawałki zespołu, które zna cały świat, zostały potraktowane przez twórców produkcji jako scenariuszowy punkt wyjścia. Oto Jack Malik (ciekawa rola niemalże debiutanta Himesha Patela) prowadzi niespecjalnie atrakcyjne życie w jednej z niewielkich brytyjskich miejscowości. Główny bohater marzy o karierze wokalisty, niemniej jednak talentu wystarcza tylko na okoliczne puby i hotele, co pozwala mu ledwo wiązać koniec z końcem. Próbom przebicia głową środowiskowego i artystycznego muru docenienia towarzyszy mu menedżerka Ellie (w tej roli Lily James) - wpatrzona jak w obrazek w Jacka, niemniej jednak bez efektów: zarówno na polu zawodowym, jak i uczuciowym.
Wszystko zmienia się w momencie, w którym Jack postanawia raz na zawsze zamknąć drogę swojej, pożal się Boże, kariery. Jednak podczas wieczoru, gdy bohater podejmuje tę decyzję, kulę ziemską dotyka niejasne zjawisko wyłączenia prądu i wszelkich źródeł energii na dokładnie dwanaście sekund. Tyle wystarczy, by Jack trafił pod koła autobusu, a w następstwie wypadku do szpitala. Utrata dwóch zębów nie jest jednak jedynym efektem tego przykrego incydentu: oto okazuje się, że Jack budzi się w świecie... bez Beatlesów. Gdy próbuje zagrać grupie swoich przyjaciół "Yesterday", ci wpadają w zachwyt. Karuzela rusza.
Jak można się spodziewać i domyślić, kolejne okrążenia życiowej karuzeli wynoszą Jacka do lokalnej, krajowej, wreszcie światowej sławy. Historia ta, choć naiwna na pierwszy rzut oka, jest jednak poprowadzona zgrabnie, a widz razem z bohaterem wspina się na kolejne szczeble kariery: najpierw przypominając sobie słowa piosenek Beatlesów, a następnie zdobywając kolejne sceny i serca fanów. Nie ujawniając zbyt wiele z sytuacyjnego humoru, który wypełnia filmowe "Yesterday" od pierwszej do ostatniej minuty, przyznać trzeba, że mrugnięcia okiem do widzów przygotowane są na najwyższym poziomie. Jak choćby historia z pojawiającym się na ekranie dość nieoczekiwanie Edem Sheeranem, który proponuje Jackowi support podczas swojego tournee po Europie, gdzie Malik ujawnia Rosji i światu utwór "Back in the U.S.S.R.".
Do tego momentu historia filmowego "Yesterday" wygląda jednak wyłącznie jako niewinna bajka; i być może momentami tej baśniowości jest ciut zbyt wiele, niemniej jednak przeciągające się momenty ubarwiają kolejne utwory Beatlesów "odkrywane" przez głównego bohatera filmu. To interesująca prowokacja: jak wyglądałby debiut Czwórki z Liverpoolu w rzeczywistości AD 2019? Czy faktycznie osiągnęliby zawrotny sukces? Czy "Hey Jude" zostałoby zamienione na "Hey Dude" z powodu oczekiwań wytwórni muzycznej? Czy kolejne przeboje zbierałyby miliony odsłon na platformach internetowych? To jednak mimo wszystko refleksja gdzieś na marginesie całej produkcji.
Malik musi jednak zmierzyć się w końcu z samym sobą i to zdecydowanie najbardziej przejmująca odsłona filmu Boyle'a. Zmaganie to odbywa się na dwóch polach: pierwsze to kwestia prawdomówności i czerpania wielkich korzyści z utworów, które wszak nie są jego - choć cały świat tak uważa. Z kolei drugie boisko wydaje się o wiele ważniejsze; jest to bowiem próba zderzenia wielkiego artystycznego sukcesu (zbudowanego na fałszywych przesłankach) z walką o miłość filmowej Ellie. Tej małomiasteczkowej brytyjskiej nauczycielce nie w smak są wielkie frekwencje na Wembley, ale na sercu leży wielka pochwała codzienności. I to właśnie najpiękniejszy wymiar "Yesterday": to film oddający hołd sprawom małym, pozornie błahym, oczywistym. Historia z nagłym zniknięciem Beatlesów z kart historii to tylko pretekst, by snuć o wiele ważniejszą opowieść.
Odsłaniając nieco filmowej fabuły: zakochani w Beatlesach z całą pewnością poczują dreszcz w momencie spotkania głównego bohatera z sędziwym Johnem Lennonem, który w tej alternatywnej wersji historii żyje do dziś, korzystając - kosztem kariery - z życia, miłości, codzienności. Piszę o dreszczu, bo tak naprawdę jednym z wniosków "Yesterday" jest niepokojący dla wielu wniosek o tym, że kariera, sława, a nawet wielkie zgłoski na kartach muzycznej historii są w zasadzie niczym, jeśli zderzyć je z osobistym szczęściem i spełnieniem w ramionach ukochanej osoby. FIlmowy Jack z czasem dorasta i dojrzewa do tego wniosku: ale czy dzisiejsze społeczeństwa stać będzie na podobną refleksję?
Tak czy inaczej "Yesterday" to dwie godziny fantastycznej rozrywki, z przenikliwym morałem na koniec. To jasne, że filmowa historia Boyle'a jest dość naiwna, miejscami nadwrażliwa i obliczona na wyciskanie wzruszeń i łez. Niemniej jednak takich właśnie filmów nam trzeba: zabawnych, momentami śmiesznych, z oczyszczającą puentą dla widzów na koniec. A przy tym chwalących życie, każde życie. Chciałoby się, by tego rodzaju produkcje wchodziły na ekrany kin co piątek.
Ocena: 9/10