Wielu z nich walczyło od 1939 roku, przez ponad 5 lat w szeregach ZWZ/AK, NOW i BCh mierzyli się z przeważającymi siłami wroga, z koszmarem okupacji, żyli w cieniu dymiących krematoriów, płonących wsi i ulicznych egzekucji. Gdy ze wschodu nadciągnęła czerwona armia, walczyli wspólnie z nią o polskie miasta i miasteczka, wielu chciało bić się z Niemcami do samego końca, choćby w szeregach „berlingowców”. Lecz jesienią 1944 roku, naczelny dowódca Wojska Polskiego, Michał Rola-Żymierski wydał rozkaz, w którym nakazywał „stworzyć obóz internowanych, do którego są kierowani wszyscy wojskowi, wykazujący nielojalność w stosunku do Krajowej Rady Narodowej, Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, Naczelnego Dowództwa Wojska Polskiego i innych naczelnych organów władzy państwowej i wojskowej Odrodzonego państwa Polskiego”. Tak powstał „I Specjalny Obóz Zarządu Informacji Naczelnego Dowództwa WP” w Skrobowie – pisze prof. Tomasz Panfil w najnowszym tygodniku GP.
Wkraczająca na ziemie polskie „wyzwolicielska” Armia Czerwona miała dwa zadania: bić Niemców i unicestwiać polskie podziemie niepodległościowe. Żołnierze AK i oddziałów organizacji narodowych, politycy i działacze Polskie Państwa Podziemnego trafiali do tych samych obozów, co Niemcy i folksdojcze. A obozy te na terenach „Polski lubelskiej” wyrastały jeden po drugim. Niektóre „były” tu wcześniej: baraki nietkniętego Konzentrazionlager na Majdanku, rychło zapełniły się akowcami, podobnie jak cele więzienia na Zamku. Kolejny obóz utworzono w Krzesimowie (20 km od Lublina). Komendantura mieściła się w pałacu, którego ostatni właściciel Kazimierz Drecki został zamordowany w Katyniu. Więźniów trzymano w sześciu murowanych chlewach. Większe obozy były w Poniatowej, Sokołowie Podlaskim, Przemyślu, Krześlinie, Rembertowie. Mniejsze tworzono w lasach, z dala od ludzkich oczu, bowiem pełniły de facto rolę obozów zagłady – więźniów trzymano w straszliwych warunkach, wyniszczano morderczą pracą, rozstrzeliwano. Takim „leśnym” obozem był ten w Błudku niedaleko Tomaszowa Lubelskiego, zdobyty przez oddział AK Konrada Bartoszewskiego „Wira”. Skrobów był specyficznym obozem – trafiali do niego wyłącznie ci z akowców, którzy podjęli służbę w komunistycznym Wojsku Polskim.
Skrobów leży koło Lubartowa, nieopodal Lasów Kozłowieckich, nieco ponad 30 km od Lublina. Obóz ulokowano w zabudowaniach szkoły, w której najpierw były koszary Wehrmachtu, potem zaś więzienie dla sowieckich jeńców. Komendantem został, stale pijany, major NKWD Aleksander Kałasznikow. Chodził w mundurze WP jak tysiące Pełniących Obowiązki Polaka „doradców” sowieckich. Jego zastępcą był sowiecki kapitan-politruk – Poljakow. Szefem Informacji Wojskowej był Fiodor Ruchajło. W obozie ostatecznie znalazło się blisko 500 byłych akowców.
Podchorąży Jerzy Ślaski (któremu zawdzięczamy przywrócenie pamięci o „wyklętym” w historiografii Skrobowie) trafił tam wprost z linii frontu – po rozwiązaniu jego oddziału AK, został wcielony do 2. Samodzielnego Zmotoryzowanego Przeciwpancernego Batalionu Miotaczy Ognia. W nocy wezwano go do sztabu, skąd miał rzekomo wyjechać do szkoły oficerskiej. Dowieziono go do Skrobowa. Inni też zostali odwołani z jednostek w podobny sposób: mieli odebrać odznaczenia, wziąć udział w kursach, reprezentować jednostkę w czasie uroczystości, a kapralowi podchorążemu Lipnickiemu powiedziano nawet, że jedzie do Lublina na spotkanie ze Stalinem.
O straszliwych warunkach, w jakich byli przetrzymywani, a także o ucieczce grupy więźniów z tego piekła można przeczytać w całym artykule, opublikowanym na łamach tygodnika GP.