Bolesny temat smoleński od dłuższego czasu jest tematem wyciszonym. Zabrzmi to prawie jak herezja, ale dobrze się stało. Dalsze powielanie tych samych argumentów – bo nowych niestety nie ma – nie służyło wyjaśnieniu tragedii i dawało paliwo najgorzej życzącym Polsce.
Obawiam się, że będzie to jedna z tych zbrodni, która nigdy nie zostanie do końca wyjaśniona. Nie znaczy to, że należy przerwać śledztwa i badania, to byłoby ciężkim grzechem, trzeba się jednak liczyć z tym, że największe wysiłki mogą się okazać bezowocne. Podobnie o Smoleńsku w czasie ostatnich spotkań na Krakowskim Przedmieściu mówił Jarosław Kaczyński, który chyba się pogodził ze smutnymi faktami. Wspominam te bolesne doświadczenia z jednego powodu. Dziś nie ma takich emocji, jakie buzowały w Polakach jeszcze sześć lat temu, dlatego zachodzę w głowę, w jakim celu żona szkolonego w ZSRS szefa WSI tak rozpaczliwie broni się przed zeznaniami? Przecież mogła powtórzyć brednie Laska z „raportu”. Pijani piloci, brzoza i „Pierwszy Pasażer”, który „kazał” lądować, i to tylko jedna z możliwości. Drugą znamy i słyszymy od lat: „Nie odnajduję w pamięci”. O co w takim razie chodzi z tą rozpaczliwą obroną przez składaniem zeznań? Optymiści powiedzą, że Magdalena Fitas-Dukaczewska zna całą prawdę. Nie bardzo w to wierzę. Gdyby tak było, rewizor z Moskwy dawno wykonałby wyrok, tak na wszelki wypadek. Na mój nos chodzi o zwykłą esbecką czy raczej „wsiową” prowokację. Taka bardziej rzewna wersja Sawickiej. Kobieta atakowana przez „sektę smoleńską” i „putinowski reżim PiS”. Skąd ta interpretacja? Wystarczy przejrzeć gazety redagowane przez byłych TW, tam już korona cierniowa razem z aureolą na głowie Sawickiej, przepraszam – Dukaczewskiej, połyskują.