Staram się w felietonach „papierowych” unikać charakterystycznej dla internetowych publikacji brutalności przekazu, ale tym razem łamię konwencję. Dlaczego? Przelała się czara obrzydzenia. Do działań tak zwanych „narodowców” od długiego czasu mam same zastrzeżenia i to w każdym obszarze, od politycznego, przez ideologiczny aż po estetyczny.
Nie widzę w tym ruchu niczego poza tanim patetyzmem, wycieraniem sobie buzi wartościami i pakietem infantylnych inwektyw: „Upaińscy”, „Usrael”, „ŻydoPiS” itd. Piszę to z pozycji człowieka, który ma setkę zastrzeżeń do polityki zagranicznej, gdzie rzeczywiście PiS zaliczył wiele wpadek i – co tu dużo mówić – kompromitacji, choćby w sprawie ustawy IPN. Nie ukrywałem też swojego niepokoju w kwestii uległości PiS wobec polityki USA i Izraela, co często jest dalej posunięte, niż to wymaga realizm polityczny. Takie są moje granice rozsądku i tolerancji, które „narodowcy” przekroczyli i podeptali. Dopóki działo się to w ramach wspomnianej głupoty i niedojrzałości politycznej, patrzyłem na wszystko z politowaniem, czasami z uśmiechem. Z chwilą, gdy przebrani „rolnicy” z ONR posłuchali apelu tancerza TVN Krzysztofa Bosaka i wyszli na autostradę A2 w „żółtych kamizelkach”, mówię: dość! Wpisywanie się w scenariusze totalnej demolki, którą proponują lewackie bojówki i niemal na tej samej nucie śpiewane refreny o „zdradzieckim PiS”, przestaje śmieszyć, a zaczyna napawać obrzydzeniem. Spodziewam się „ripost” w stylu „pisowski beton”, „kto ci płaci”, „żydowski pachołek”, ale, po pierwsze, na mnie te wyświechtane hasełka nie robią wrażenia, po drugie – w ustach „narodowych” onuc made in USRR uważam to za komplement. Koniec wyrozumiałości dla kremlowskich pachołków.