W „Gazecie Polskiej” z dwudziestego szóstego września pan Piotr Lisiewicz napisał: „Kultura masowa może pobudzać w ludziach instynkty najlepsze, motywować do poznawania własnej historii, do odważnych czynów, uszlachetniać, uwrażliwiać, uodparniać na znieczulicę, uczyć miłości i współczucia”. Słowa te padły jako antyteza do filmu Wojciecha Smarzowskiego "Kler", ale także jako postulat pozytywnego przeciwdziałania „wojnie hybrydowej”, mającej na celu zohydzenie pewnych wartości, w tym religii i księży.
Śpieszę zatem donieść, że „kultura popularna” to na szczęście nie tylko "Klątwa" i "Kler". W latach 2015-2016 Wydawnictwo Replika wydało tetralogię pióra Małgorzaty Klunder pod zbiorczym tytułem "Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej", traktującą, najprościej mówiąc, o dobrych ludziach, którzy żyją radośnie w zgodzie z najbardziej podstawowymi wartościami, takimi jak wierność danemu słowu i życzliwość bliźnim. Przy czym – uwaga! – głównym bohaterem wszystkich czterech tomów jest niezwykle pozytywny ksiądz Janek, a jeszcze dokładniej – młody wikary, do którego w pewnym momencie dołącza jego proboszcz, ksiądz Tadeusz (dobór imion, mogę zaświadczyć, jest czysto przypadkowy).
Część pierwsza, "Robert i Róża", jest tak naprawdę prequelem opowieści właściwej: poznajemy historię rodziny Janka i mamy szansę zaprzyjaźnić się z wszystkimi jej członkami, a także poznać ich pasje (czy wręcz obsesje) literackie i pokibicować im. Autorka dopiero zarzuca haczyk na czytelnika, wedle dobrej recepty swojego nie raz i nie dwa cytowanego mentora, Jana Góry: jak ryba złapie, trzeba ciągnąć!
Kiedy zatem czytelnik pozna Roberta i Różę, czyli rodziców, oraz ich dzieci Gosię-Perełkę, Jana Peregryna oraz Elanorę Pulcherię zwaną Elką (czy domyślacie się w tym momencie Państwo, co jest pozycją literacką nr 1 w rodzinie Niziołków? To proste – oczywiście "Władca Pierścieni"!), bezwarunkowo i bezapelacyjnie oddaje serce Jankowi, pod koniec tomu już księdzu. Przedziwne, prawda? KSIĘDZU! I to na dodatek nie księdzu-detektywowi, jak to jest w przypadku przemiłego skądinąd ojca Mateusza z Sandomierza, ale najzwyklejszemu duchownemu przy jego najnormalniejszej w świecie księżowskiej robocie: pogrzebach, ślubach, chrztach, a czasem także i ostatnim namaszczeniu.
Łatwo jest wylać na księży kubeł pomyj, przypisując im wszelkie możliwe grzechy i zboczenia. Znacznie trudniej jest sprawić, by czytelnik pokochał księży, którzy nie dość, że przestrzegają ślubu celibatu, to jeszcze dzielą się własną forsą z parafianami, i to tak dyskretnie, żeby nie wiedziała lewica, co czyni prawica. Ale powiedzmy sobie od razu – nie jest to opowieść dla pensjonarek à la Musierowicz (choć na Małgorzatę Musierowicz raz i drugi bohaterowie się powołują), ale taka, która choć radosna, nie stroni od sytuacji i pytań trudnych i bardzo trudnych, ot, choćby o homoseksualizm arcybiskupa Paetza, a nawet o wiarygodność papieża Franciszka. Przy czym autorka momentami pokpiwa z samej siebie i „popkulturowych tendencji”, o których pisał Piotr Lisiewicz:
Gdybyśmy żyli w normalnym świecie, można by było powiedzieć, że ksiądz Tadeusz kochał dzieci, a one jego: nawet te autystyczne pakowały mu się na kolana. Jako że jednak nasz świat nie jest normalny, należy sucho stwierdzić, że proboszcz miał wybitny talent pedagogiczny i intuicję terapeutyczną.
Cytat ów dobrze oddaje charakterystyczny styl omawianego czworoksięgu: choćby świat się walił, my jesteśmy na właściwym miejscu, i to z uśmiechem; uśmiechem wypływającym nie z pustej wesołkowatości, ale z tej radości, którą daje zakorzenienie w Panu Bogu. Właśnie tak, tak po prostu. Zresztą nie kto inny, jak ksiądz Janek, indagowany przez rozbawione, a dość krytycznie do Kościoła nastawione towarzystwo, dlaczego nie rzuci „instytucji chroniącej lubieżników”, odpowiada bez ogródek i żadnych ozdobników: „Bo poza Kościołem nie mógłbym robić tego, co najważniejsze: odprawiać mszy i rozdawać Ciała Pańskiego”. Twardo i po męsku, bo księża Jan i Tadeusz są prawdziwymi mężczyznami i prawdziwymi żołnierzami na posterunku.
Marzy mi się, żeby według Niziołków powstał naprawdę dobry film, który nie byłby anty-"Klerem", ale przeciwnie – byłby PRO. Pro Fide, Rege et Lege, przy czym przez Króla rozumiemy, co oczywiste, Chrystusa, zaś przez Prawo – dziesięć przykazań. Na ranking do takiego filmu zostaliby zaproszeni młodzi aktorzy, którzy dostaliby następujące zadanie: proszę zaśpiewać jedną pieśń kościelną tradycyjną, najlepiej po łacinie, jedną lednicką i jedną piosenkę Jacka Kaczmarskiego. Dlaczego? A to już muszą Państwo doczytać sami.