Obrońcy patologicznego układu ciążącego nad polskim wymiarem sprawiedliwości celowo sprowadzają cały spór do kwestii kadencji I prezesa Sądu Najwyższego. Sądzą, że w ten sposób łatwo wykażą, iż obecne władze łamią konstytucję. Zapisaną w niej w art. 183.3 sześcioletnią kadencję traktują jako normę absolutną, niemal najistotniejszy wskaźnik praworządności. Tymczasem tutaj racjonalna i od dawna utrwalona interpretacja zakłada, że aby pełnić funkcję prezesa Sądu Najwyższego, najpierw trzeba mieć status sędziego, a ten z kolei można utracić z różnych powodów przewidzianych przez prawo.
Nie tylko przekroczenie granicy wieku emerytalnego, ale też np. popełnienie przestępstwa czy dopuszczenie się kłamstwa lustracyjnego lub też rezygnacja samego zainteresowanego np. z przyczyn osobistych albo zdrowotnych powoduje utratę mandatu koniecznego do sprawowania funkcji i w rezultacie faktyczne skrócenie kadencji. Co ciekawe, taka zdroworozsądkowa wykładnia od wielu lat była powszechnie uznawana przez specjalistów za niesporną, a wykoślawione logicznie wywody pojawiły się dopiero teraz wraz z politycznym zapotrzebowaniem.