Piłkarski (i nie tylko) świat obiegła wiadomość, że francuski Paris-Saint-Germain kupił brazylijskiego gwiazdora Neymara za astronomiczną kwotę – 222 mln euro. Niemal miliard złotych za zawodnika, który nigdy nie wygrał plebiscytu najlepszego piłkarza świata? Prześledźmy te i inne „przepisy na sportowy sukces”.
Neymar nie dość, że nie wygrał plebiscytu, to nie jest uważany za najlepszego piłkarza nawet we własnym klubie. Natychmiast rozgorzała więc dyskusja, czy polityka transferowa nie zmieniła się już w szaleństwo. Część komentatorów twierdzi, że w wypadku Neymara tak gigantyczny kontrakt to przemyślany zabieg marketingowy. Być może, jednak wydaje się, że granica zdrowego rozsądku dawno została przekroczona. Żaden, nawet najwybitniejszy sportowiec nie jest wszak wart ćwierć miliona euro. Choć gdy popatrzymy na tegoroczną listę transferową, to kluby szastały kwotami grubo powyżej 50 mln euro na piłkarzy pokroju Lukaku, Moraty czy Walkera.
Sprzedaż Neymara wcale nie jest rekordowym wynikiem w historii sportu. Kosmiczne kontrakty są domeną amerykańskiej ligi baseballowej. W 2014 r. (wcale nie najlepszy) Giancarlo Stanton zawarł niebotyczną umowę na kwotę 325 mln dol. Stanton stał się bohaterem jednego z najniebezpieczniejszych zdarzeń w baseballu ostatnich lat. W jednym ze spotkań został trafiony piłeczką w twarz, co skończyło się złamaniem nosa, zębów i rozszarpaniem policzka.
Major League Baseball jest znana z wieloletnich kontraktów opiewających na gigantyczne kwoty, jednak to nie baseballiści otwierają rankingi najbogatszych sportowców świata. W 2016 r. najlepiej zarabiającym sportowcem został oczywiście Cristiano Ronaldo, który z pensji, nagród i kontraktów reklamowych zgromadził blisko 80 mln dol. Przez 15 lat na listach nie królowali jednak ani baseballiści, ani piłkarze, lecz zdominowali je golfista Tiger Woods (dwunastokrotnie pierwszy) oraz bokser Floyd Mayweather (trzykrotnie pierwszy).
Nie do końca wiadomo, czym kierują się właściciele klubów, którzy kuszą zawodników kosmicznymi kwotami. Sportowy sukces czy dobry biznes? A może jedno i drugie?
Jedna z najprostszych recept na sportowy sukces w grach zespołowych mogłaby brzmieć: wykupić kilku najlepszych zawodników na świecie, stworzyć z nich jedną drużynę i liczyć, że machina się rozkręci. Piłkarski dream team udało się zbudować w Madrycie, w którym od początku XXI w. rozpoczęła się era Galácticos. Odkąd prezesem w klubie z Madrytu został Florentino Pérez, co roku przychodziła do klubu gwiazda: Zidane, Figo, Ronaldo, potem jeszcze Beckham i Owen. Łącznie na „Galaktycznych” Real wydał ponad 200 mln dol. W galaktycznym okresie wygrał dwukrotnie Ligę Mistrzów, ale też przegrywał na własnym podwórku rywalizację w lidze hiszpańskiej. Era Galácticos potwierdziła więc, że posiadanie w składzie konstalacji piłkarskich gwiazd nie gwarantuje sukcesu.
Podobną drogę obrał jeden z najbogatszych ludzi świata Roman Abramowicz, który w 2003 r. kupił angielski klub z Londynu i zamierzał zbudować jego potęgę. Na same transfery piłkarzy wydał przez ten czas 1,5 mld euro. Nie udało mu się zbudować piłkarskiego dream teamu. Inwestycje dały mu 13 trofeów, ale Ligę Mistrzów udało się mu zdobyć tylko raz.
Drużyny marzeń budowano również w siatkówce czy piłce ręcznej. Przez kilka lat włoskie Trentino, złożone z gwiazd światowego formatu, zdobywało siatkarską Ligę Mistrzów. W ostatnich latach dominatorami na siatkarskich parkietach stali się zawodnicy z Kazania, którzy od trzech lat triumfują w prestiżowych rozgrywkach. W polskich warunkach drużyny marzeń powstawały w rozgrywkach żużlowych. Zazwyczaj kończyło się to rozczarowaniem.
Wątpliwe z punktu widzenia etycznego „drużyny marzeń” to i tak nic w porównaniu do skupowania całych reprezentacji, jak sklecona z naturalizowanych graczy byłej Jugosławii, Hiszpanów, Francuzów, Kubańczyków drużyna Kataru. Tylko za zmianę obywatelstwa zawodnicy otrzymali w niej po 600 tys. euro. Katarczycy zadbali też o pozyskanie wysokiej klasy hiszpańskiego trenera, któremu zaproponowali zarobki w wysokości 800 tys. euro rocznie. To był strzał w dziesiątkę, z ekipy, która nie potrafiła zwyciężyć w mistrzostwach Azji, udało się stworzyć potęgę, która zdobyła srebrny medal mistrzostw świata. Czy jednak można w ogóle mówić jeszcze o narodowych mistrzostwach świata? To podważenie elementarnej sportowej rywalizacji.
Chyba żaden inny trener nie dawał tak dużej gwarancji sukcesu, a jednocześnie nie budził tak wielkich kontrowersji. José Mourninho zdobył Ligę Mistrzów z Porto, potem dwukrotne mistrzostwo Anglii z Chelsea oraz Ligę Mistrzów z Interem. Magia Portugalczyka została zachwiana w Madrycie – z Realem wprawdzie wywalczył mistrzostwo Hiszpanii, ale nie osiągnął sukcesu w najbardziej prestiżowych rozgrywkach europejskich.
Jeszcze do niedawna w naszym kraju zagranicznych trenerów oczekiwano jak manny z nieba. Nie wiadomo, dlaczego działacze poddawali się modzie, by koniecznie zarudniać trenera z zagranicy. Zwłaszcza w grach zespołowych miało to zagwarantować naszym ekipom sukces. Poza siatkówką mężczyzn, kobiet oraz męskim szczypiorniakiem próżno było wcześniej liczyć na sukcesy ekip narodowych na arenie międzynarodowej. Nie można też zapomnieć, że ojcami sukcesu polskich reprezentacji byli krajowi szkoleniowcy – Bogdan Wenta i Andrzej Niemczyk. Działacze związków piłki nożnej, siatkówki, koszykówki liczyli, że trener z zagranicy dokona sportowego cudu. Tak było z Leo Beenhakkerem, który obejmował kadrę narodową jako trener z wielkim nazwiskiem, dokonaniami i był oczekiwany jak zbawiciel. Po sukcesie w eliminacjach do mistrzostw Europy przyszły finały, które brutalnie sprowadziły nas na ziemię.
Koncepcja szkoleniowca z zagranicy sprawdziła się w siatkówce męskiej. Przez kilkanaście lat trenerzy spoza Polski poprowadzili kadrę do mistrzostwa i wicemistrzostwa świata, mistrzostwa Europy i zwycięstwa w Lidze Światowej. Co udało się w siatkówce, nie do końca sprawdziło się w piłce ręcznej. Wprawdzie Michael Biegler zdobył z kadrą trzecie miejsce w mistrzostwach świata, ale kończył przygodę z drużyną narodową klęską z Chorwacją. Bez sukcesu z kadrą żegnał się Tałant Dujszebajew, który przegrał z kretesem eliminacje do mistrzostw Europy. Upadł mit zagranicznego trenera.
Sport jest dziś gigantycznym biznesem, w którym nie chodzi tylko o widowisko, walkę, zwycięstwa, chwałę wygranych i pokonanych, lecz o zabiegi czysto marketingowe, które mają podnieść wartość sportowca i klubu. Zawodnik często staje się towarem, który trzeba najkorzystniej sprzedać. Kasa ma się zgadzać. Co doskonale widać na przykładzie transferu Bartosza Kapustki, który ostatni sezon w Leicester spędził na trybunach. Ilu z wielkich sportowców podpisałoby się pod słowami Michaela Jordana, który kiedyś powiedział: „Gram w koszykówkę, ponieważ kocham to robić. To, że dostaję za to pieniądze, to po prostu szczęśliwy przypadek”?