Robert Mazurek swój list do Danuty Holeckiej zaczyna od chwytającego za serce obrazka. Jego latorośl musi zostać odseparowana od telewizyjnych „Wiadomości”, bo konstrukcja materiałów dotyczących polskiego sporu politycznego jest dla młodego umysłu równie niebezpieczna co publikowanie domowych sposobów na produkcję bomby zegarowej lub narkotyków w piwnicy. Cóż zatem jest tak niebezpieczne? - pyta w "Gazecie Polskiej" Michał Rachoń.
Robertowi Mazurkowi nie podoba się materiał dziennikarza, który uznaje za stosowne zwrócić uwagę na jeden z fundamentalnych problemów w sporze politycznym, jaki toczy się na polskiej scenie, a nie jest nazywany po imieniu. W Polsce, o czym Mazurek świetnie wie, toczy się spór pomiędzy dwiema głównymi siłami politycznymi na temat struktury naszej państwowości. Wielokrotnie prezentowany, a jednak nie poddawany krytycznej analizie na łamach „Rzeczpospolitej”, „Dziennika Gazety Prawnej” czy na falach RMF FM pomysł na dekonstrukcję spójności państwa polskiego jest przedmiotem trwającej na marginesie zainteresowania wielu dziennikarzy politycznych debaty.
7 czerwca 2017 r. w gdańskim Europejskim Centrum Solidarności odbyła się konferencja pod tytułem „Relaunching Europe, bottoms-up”, w której udział wzięła znana niemiecka polityk CDU Rita Süssmuth. Główną dyskutowaną tezą było stworzenie mechanizmów w europejskiej polityce, które pozwoliłyby pominąć rządy państw narodowych przy realizowaniu przez Unię Europejską wybranych rozwiązań politycznych. Konkretnie w wypadku Rity Süssmuth chodziło o kwestię polityki uchodźczej, zagadnienie, które budzi powszechny sprzeciw polskich obywateli, a co za tym idzie – polskiego rządu. Gdański samorząd (ECS jest instytucją kontrolowaną przez samorząd) stworzył platformę dyskusji o rozwiązaniu, którego naturalną konsekwencją byłoby stworzenie mechanizmów dających silnym a konkurencyjnym względem Polski państwom narzędzia do realizowania swojej polityki na terenie Polski z pominięciem polskiego rządu. A jest to tylko jedna z propozycji, jakie pojawiły się na przestrzeni ostatnich miesięcy. W ramach dyskusji o tak zwanych tezach samorządowych po 4 czerwca 2019 r. światło dzienne ponownie ujrzała seria następujących propozycji: likwidacja urzędu wojewody, czyli regionalnego reprezentanta rządu oraz instytucji, która w imieniu państwa nadzoruje zgodność działań samorządów z polskim prawem; skierowanie 100 procent podatku dochodowego od osób fizycznych i przedsiębiorstw do budżetu samorządu, na którym działają podatnicy; postulat prawa samorządu do samodzielnego ustalania wysokości należnego podatku dochodowego; przejęcie majątku – w tym nieruchomości – należącego do rządowych agencji przez samorządy; stworzenie kontrolowanych przez samorząd uzbrojonych służb porządkowych (policja municypalna), a także nadzór nad istniejącymi służbami w regionie. Propozycje te pojawiły się na przestrzeni wielu lat jako założenia programowe różnych partii i inicjatyw politycznych. Większość tych tez i propozycji nie została przeanalizowana pod kątem ich konsekwencji dla polskiego systemu politycznego, w tym dla zasady jednolitości państwa polskiego, wpisanej do konstytucji. Jest przecież oczywiste, że gdyby te propozycje zostały zrealizowane, polski ustrój zmieniłby się w sposób zasadniczy. Faktem stałaby się regionalizacja Polski, ciężar prowadzenia polityki przeniósłby się na regiony. Dotyczyłoby to w zasadzie większości przestrzeni zarezerwowanych zgodnie z klasycznymi definicjami dla państwa. I właśnie dlatego tą kwestią zajęły się różne redakcje Telewizji Polskiej.
Redaktorowi Mazurkowi nie spodobała się interpretacja tych rozwiązań odnosząca się do rozbicia dzielnicowego. Uznał ją, jak wynika z listu, za absurdalną. Tymczasem ustrój naszych zachodnich sąsiadów jest ustrojem federalnym – z mocną i niezależną pozycją regionów (landów) – i ma swoje korzenie właśnie w średniowiecznym rozbiciu dzielnicowym. To ono doprowadziło do fragmentacji Niemiec, dla których zjednoczenie było – jak z pewnością świetnie wie Robert Mazurek – jednym z dziejowych wyzwań, a Niemcy ostatecznie poradziły sobie z nim całkiem niedawno. Jak wynika z listu do Danuty Holeckiej, przerażenie w jego domu wywołało nie tylko przypisanie tych koncepcji politykom Platformy Obywatelskiej (opisywane przeze mnie koncepcje były oficjalnym programem Platformy na wybory samorządowe 2018), lecz także odniesienie do wojny w Donbasie. Wojny, której kształt i forma są związane właśnie z formułą daleko posuniętej niezależności regionów Ukrainy od tamtejszej władzy centralnej. Być może więc w tezie, którą Robert Mazurek uznał za absurdalną, jest jednak treść, nad którą warto się zastanowić. Być może nawet zrobić to wspólnie z dorastającym synem. Z pewnością również w swojej pracy dziennikarskiej warto zwrócić uwagę na to, że pomysły na landyzację Polski nie są tylko swobodnym wykwitem myśli politycznej polskich samorządowców, lecz przemyślaną koncepcją, dyskutowaną i promowaną na zapleczu najważniejszych ciał decydujących o kształcie Polski, Europy i innych państw ją tworzących.
W swoim liście do szefowej „Wiadomości” Robert Mazurek stawia mojej stacji zarzut dotyczący opublikowania informacji o tym, że nastoletni syn Rzecznika Praw Obywatelskich jest przedmiotem postępowania w związku z trzema rozbojami z użyciem noża w pobliżu jednej ze szkół. Mazurek pisze: „Użyliście dziecka, czternastolatka, do dołożenia ojcu. Spójrz na to z dystansu, naprawdę chciałabyś, jako matka, by do publicystycznych porachunków z Tobą sięgano po Twoje dziecko? Przecież to horrendum z arsenału propagandy totalitarnej! Na Boga, jak wam nie wstyd?!”. No to spójrzmy na to z dystansu. Chwilę przed podaniem tej informacji Polską wstrząsnęła zbrodnia.
Zasztyletowane zostało dziecko, 10-letnia Kristina. Szczegółami śledztwa interesowały się miliony Polaków, a co za tym idzie, postępy w tej sprawie relacjonowały w zasadzie wszystkie media. Kiedy policja ustaliła nazwisko podejrzanego i zatrzymała go, a także opublikowała standardowy dla tego typu postępowań materiał wideo z zatrzymania, rozpoczął się kuriozalny ciąg oświadczeń. Najpierw pisarka Maria Nurowska opublikowała w internecie post, w którym oskarżała polskie władze o torturowanie podejrzanego. W ślad za tym oficjalnie głos zabrał Rzecznik Praw Obywatelskich. Skrytykował metody zatrzymania, występując w imieniu Krajowego Mechanizmu Prewencji Tortur, czyli prawnego mechanizmu wprowadzonego stosowną konwencją ONZ, który w Polsce realizuje właśnie Rzecznik Praw Obywatelskich. W ślad za tymi oświadczeniami również politycy, dziennikarze i uczestnicy debaty publicznej podnosili zupełnie serio argumenty, jakie znalazły się w oświadczeniu RPO, sugerując, że w Polsce w majestacie prawa stosowane są tortury. Kilka tygodni później sąd uznał, że zatrzymanie odbyło się zgodnie z prawem i zasadami sztuki. Potwierdził, że o żadnych torturach nie może być mowy.
Decyzja sądu potwierdziła bezzasadność argumentów, jakich użył Rzecznik Praw Obywatelskich. Zanim jednak w tej sprawie wypowiedział się sąd, opinia publiczna zadawała sobie pytania o przyczyny, dla których rzecznik zdecydował się na publiczne oświadczenie o tak zaskakującej treści. Właśnie w takim momencie dziennikarze stacji, w której pracuję, dotarli do informacji o tym, że nastoletni syn Rzecznika Praw Obywatelskich sam ma kłopoty prawne w sprawie o rozbój z użyciem noża.
Co zdaniem Roberta Mazurka powinni z tą informacją zrobić dziennikarze? Zataić ją przed opinią publiczną? Uznać, że sprawa jest niebyła i nie jest istotna dla oceny kontekstu podejmowania dyskusyjnej interwencji przez Rzecznika Praw Obywatelskich? Zabronić opinii publicznej wyrobienia sobie samodzielnie poglądu na ten temat?
Zwłaszcza oceny, czy rzecznik podejmując interwencję, sam nie pozostaje w potencjalnym konflikcie interesów? Nie wiem, czy Robert Mazurek słysząc informację o kłopotach prawnych syna pana rzecznika, uznał tę informację za błahą czy nieistotną. Ja, kiedy zobaczyłem ją na pasku w mojej stacji, od razu zwróciłem na nią uwagę. I to właśnie w kontekście podjętej chwilę wcześniej przez RPO interwencji. Dziennikarze naszej stacji próbowali uzyskać wypowiedź od Adama Bodnara, rzecznik skorzystał z prawa nieudzielenia komentarza. Robert Mazurek napisał, że tej sprawy użyto do „publicystycznych” porachunków. Publicystyka, jak świetnie zdaje sobie sprawę Robert Mazurek, to dziedzina polegająca na interpretowaniu faktów. Podanie opinii publicznej informacji o tym, że syn urzędnika podejmującego interwencję w interesie człowieka podejrzewanego o dokonanie przestępstwa z użyciem noża sam stoi przed odpowiedzialnością za inne przestępstwo z użyciem tego samego narzędzia, nie jest publicystyką. Jest podaniem opinii publicznej zgodnej z prawdą informacji. Informacji, której interpretacji dokonują sami odbiorcy. Robert Mazurek fundamentalny obowiązek mediów, czyli podawanie prawdziwych i sprawdzonych informacji z możliwością odniesienia się do nich zainteresowanych stron, uznał za „horrendum” z arsenału „propagandy totalitarnej”.
Robert Mazurek zarzuca również Danucie Holeckiej i redakcji „Wiadomości” brak „złośliwego szyderstwa” oraz „wyrafinowanego sarkazmu”. To dość osobliwy zarzut, zwracam na to uwagę zwłaszcza dlatego, że lubię poczucie humoru Roberta Mazurka i jestem od wielu lat jego wiernym czytelnikiem. I właśnie dlatego doskonale pamiętam, w jaki sposób „złośliwe szyderstwo” i „wyrafinowany sarkazm” doprowadziły Roberta Mazurka do czegoś, co być może jest jedną z jego zawodowych porażek. Doświadczył jej właśnie na cienkiej granicy pomiędzy wyrafinowaną złośliwością, sarkastyczną publicystyką a rasowym dziennikarstwem polegającym na ustalaniu, opisywaniu i udowadnianiu niepodważalnych faktów. W 36. numerze tygodnika „Wprost”, który pojawił się w kioskach 8 września 2002 roku, Robert Mazurek razem z Igorem Zalewskim opublikowali trzy notki, składające się z szesnastu zdań, opisujących w złośliwie szyderczej i wyrafinowanie sarkastycznej formie coś, co pół roku później wybuchło jako tak zwana afera Rywina. Afera, która – jak się później okazało – miała moc zdmuchnięcia z powierzchni ziemi systemu politycznego, który przeszedł do historii pod nazwą „postkomunizm”.
Historia, która doprowadziła do upadku potężną partię polityczną, zachwiała pozycją „Gazety Wyborczej” i koncernu Agora, a w konsekwencji doprowadziła do przekształcenia polskiej sceny politycznej na prawie 20 lat. Robert Mazurek miał wszystkie informacje potrzebne do tego, aby opisać tę historię tak, jak powinna być opisana. Jednak tego nie zrobił. Uznał, że do jej opisania wystarczy wyrafinowany sarkazm i złośliwe szyderstwo. W notce znajdują się wszystkie szczegóły. Rywin przychodzący do Michnika, dwa dyktafony – jeden za książkami, drugi w marynarce, notatki Rapaczyńskiej, premier Miller i jego wiedza na temat tego, kto był, a kto nie był jego posłańcem. Jednak notatka w satyrycznej rubryce nie wywołała żadnej reakcji. Złośliwy sarkazm i wyrafinowane szyderstwo bywają cenne, ale nie są w stanie zastąpić rzetelnej, opartej na faktach pracy dziennikarskiej, opisującej ważne dla wspólnoty zagadnienia.
Zwracam na to uwagę nie dlatego, żeby pouczać starszego i bardziej doświadczonego ode mnie publicystę. Robię to, bo krytycznie opisane przez Roberta Mazurka sprawy są przedmiotem ważnego politycznego sporu, jego naturę warto ukazywać. Robi to właśnie telewizja publiczna, bardzo często nazywając po imieniu rzeczy i zjawiska, których nie zauważają bądź nie chcą zauważyć inni. Nie da się tego robić, nie narażając się na ataki, w tym na te nieprzemyślane i nieuczciwe. W swoim tekście Robert Mazurek uznał za stosowne porównać dziennikarzy telewizji publicznej do siepaczy sowieckiego generała Jaruzelskiego, którzy występowali w czasie stanu wojennego na wizji w mundurach.
Robiąc to, nie zauważa, że sam popełnia „horrendum z arsenału propagandy totalitarnej”. To komuniści w stalinowskich czasach zwykli przebierać swoich przeciwników w mundury gestapo tylko po to, żeby ich pognębić. Tylko po to, żeby wolnym ludziom przyprawić gęby zbrodniarzy. Nie warto iść tą drogą.