Dla Polski, odrodzonej po dziesięcioleciach niewoli, germanizacji i rusyfikacji, dzieci były największym skarbem. Były przyszłością, obietnicą lepszego jutra, nadzieją. Rówieśnicy Niepodległej, Dzieci Wolności były najlepszym, co osiągnęła Polska w ciągu krótkich 19 lat suwerennego bytu – pokoleniem kochającym Ojczyznę, gotowym żyć i pracować dla Niej. I choć w Polsce „nie chciał nikt, żeby dzieci walczyły”, to w chwili próby nikt nie był zdziwiony, gdy okazało się, że stanęły one w pierwszym szeregu.
Geniusz Victora Hugo stworzył postać Gavroche’a, dwunastoletniego chłopca, który wiedziony bezbłędnie działającym u dzieci kompasem moralnym, instynktownie rozpoznając zło i wybierając dobro, staje po stronie republikańskich powstańców paryskich z roku 1832 i ginie na barykadzie przy klasztorze Saint-Merri. Gavroche stał się symbolem dziecka walczącego o słuszną sprawę. Ilu geniuszy pióra na miarę Hugo potrzebowałaby Polska, aby opisać swoje dzieci walczące w Powstaniu Warszawskim?
Unikatowa polska historia wytwarzała unikatowe wzorce. Walka Drzymały może jeszcze w zniewolonej przez Anglię Irlandii zyskałaby uznanie, polskie powstania admirowali ci, których przemoc pozbawiała wolności. Dzieci polskie jednak odpowiedników nie mają: „[...] Z niejaką dumą pragnę donieść światu, że wyhodowaliśmy dzięki wojnie nową odmianę dzieci. Nasze dzieci nie lubią bajek, bawią się w zabijanie, na jawie i we śnie marzą o zupie, chlebie i kości. Zupełnie jak psy i koty”. Do dzieci z Oblężonego Miasta opisanego przez Księcia Poetów zdecydowanie należą dzieci z Wrześni i Orlęta Lwowskie. I jedne, i drugie nie miały wątpliwości, doskonale wiedziały, że do triumfu zła wystarczy obojętność i strach ludzi przyzwoitych.
Jak to z niemieckim wdziękiem ujął cesarz Wilhelm II: dzieci wrzesińskie, nie godząc się na modlitwę po niemiecku, objawiły „polską butę ubliżającą niemczyźnie”. Za to czekały ich rózgi i kary więzienia. Nikt nie sądził, że to łagodny wstęp do tej szczególnej odpowiedzialności Niemców za polską kulturę. U zarania polskiej niepodległości, gdy okazało się, że za każdy skrawek polskiej ziemi trzeba będzie zapłacić krwią, do walki o polski Lwów obok dorosłych stanęły Orlęta: w obronie miasta zawsze wiernego zginęło ponad stu żołnierzy, niemających w chwili śmierci 18 lat. Wśród nich Antoni Petrykiewicz i Jerzy Bitschan: dwóch 14-latków. Antoś jest najmłodszym w naszej historii kawalerem Orderu Virtuti Militari. Jednak... pewnie polskie dzieci lubiły bajki i wierszyki. Ale polskie bajki były tak bardzo polskie, przeniknięte tęsknotą za wolnością, jak ta o rycerzach śpiących w górach. A deklamowane przez maluchy polskie wierszyki zaczynały się od słów „Kto Ty jesteś? Polak mały...”, a kończyły się „Coś jej winien? Oddać życie”.
Pięć lat zła, grozy i śmierci. Pięć lat niszczenia wszystkiego, co piękne, dobre i słuszne. Pięć lat okupacji. Młodzi ludzie z właściwą ich wiekowi wrażliwością, instynktownym waloryzowaniem drugiego człowieka i rzeczywistości nie mogli wyjść z tego cało. Nie mogli zachować młodzieńczej naiwności i niewinności. Sprawiedliwość żądała, by zbrodnia poniosła karę: i to nie tę wymierzaną przez Boga w innej rzeczywistości, lecz tu i teraz, jeszcze na tym świecie.
Powstanie musiało wybuchnąć. Armia Krajowa była wojskiem o nadzwyczajnym, niezwykłym morale, które trudno byłoby porównać z czymś innym w najnowszej historii świata. Ale to morale wymagało paliwa: przekonania o słuszności sprawy, dla której podejmuje się walkę, wiary w autorytet przywódców, wreszcie świadomości konieczności działań. Konieczności wynikającej nie z rachub na zwycięstwo, lecz z wartości celu. A celem tym była wolność. Choćby na chwilę, choćby zamykająca się w łopocie biało-czerwonej zatkniętej na gmachu Dworca Pocztowego, w uśmiechach rozkwitających na umorusanych twarzach harcerzy z „Zośki”, w podniesionych do góry rękach butnych jeszcze wczoraj Szwabów. Któż mógłby zatrzymać wolne dzieci Warszawy, chcące wypełniać swój obowiązek? Na dziesiątkach powstańczych fotografii widzimy chłopców w za dużych hełmach, z granatami, karabinami. I ze szczęściem malującym się na ich dziecinnych buziach. Albo z powagą: przecież biegną z ważnym meldunkiem albo niosą wyczekane przez kogoś listy nadane w powstańczej poczcie.
Wojtuś Zalewski, strzelec ochotnik, w walce od 1 sierpnia, 11-letnie dziecko wojennej Warszawy o dumnym pseudonimie „Orzeł Biały”. Znał każdy zaułek, każde podwórko i piwnicę, więc został zwiadowcą w batalionie „Chrobry II”. Drobny chłopiec przechodził trasą, którą nie przeszedłby dorosły: przez niemieckie pozycje aż do Dworca Głównego, gdzie przez kilka godzin pilnie obserwował Niemców, liczył żołnierzy i uzbrojenie. Dwa tygodnie później, przez piwnice, gruzy i zakamarki ruin wyprowadził z okrążenia odcięty III pluton sierżanta „Grzesia”. „Orzeł Biały” przeżył jeszcze tydzień – padł pod niemieckim ogniem na Ciepłej, gdy biegł z meldunkiem. Koledzy z oddziału nie zostawili go – pod gradem kul ściągnęli ciało Wojtusia z ulicy. Nakręcili to filmowcy z ekipy Biura Informacji i Propagandy KG AK. To jedna z najbardziej przejmujących fotografii powstańczych: gdy Mieczysław Mirecki „Błyskawica” niesie bezwładne, martwe ciałko „Orła Białego”. I drugi kadr: na podwórku na Ceglanej 3 grób Wojtusia, nad nim wyprężeni żołnierze AK prezentujący broń i ksiądz major Zbłowski „Struś” odmawiający modlitwę...
,,...malowali krajobrazy w żółte ściegi pożóg, wyszywali wisielcami drzew płynące morze... odchowali cię w ciemności, odkarmili bochnem trwóg...”.
Takie było dzieciństwo tych najmłodszych, którzy nie pamiętali wolnej Polski, którym niemieccy najeźdźcy odebrali radość, beztroskę pierwszych lat, rodziców. Gdy wybuchła wojna, Różyczka miała trzy lata, siedem – gdy jej ojca zabili gestapowcy, osiem – gdy stawiła się do pracy w powstańczym szpitalu kompanii „Koszta” na Moniuszki 11. „Róża była zawsze bardzo uparta – koniecznie chciała pomagać w szpitalu”. I pomagała. "Podawała rannym wodę, odganiała muchy, które były prawdziwą plagą... I przywoływała uśmiech na twarzach” – wspominała jej siostra Zofia Goździewska. Nie sposób się było nie uśmiechnąć, patrząc na Różyczkę z wielką kokardą na włosach, w zgrzebnej sukienczynie przewiązanej sznurkiem, z opaską czerwonego krzyża i malutką flagą polską przypiętą do góry nogami. Jej uśmiech na buzi to cudowny uśmiech dziecka, w którym nadzieja, że będzie lepiej, że musi być lepiej, wygrywa z bólem i złem, jaki przyniosło dotychczasowe życie.
Najmłodsi żołnierze świata
„niewiedza o zaginionych
podważa realność świata [...]
musimy zatem wiedzieć
policzyć dokładnie”
– pisał Herbert. A my nie jesteśmy w stanie policzyć naszych dzieci poległych, zamordowanych, zmarłych w „walce z władzą nieludzką”. Tylu chłopców zawyżało swój wiek, oszukiwało dowódców AK, byle być przyjętym do oddziału, dostać karabin z jednym nabojem, stary pistolet lub choćby butelkę z benzyną. Gdy po zaprzestaniu walk, w październiku 1944 r., żołnierze AK szli do niewoli, było ich około 15 tys. Wśród nich ponad 1100 nie miało 18 lat. A to nie byli wszyscy: najdzielniejsi z dzielnych, „Zawiszacy”, czyli dziewczęta i chłopcy w wieku 11–15 lat, tworzący od 4 sierpnia Harcerską Pocztę Polową, opuszczali stolicę jako cywile, z rodzinami.
Na podstawie umowy z 2 października wszyscy powstańcy uzyskali status żołnierzy, trafiali więc do niemieckich obozów jenieckich. W obozie w Lamsdorf – dzisiaj Łambinowice – znalazło się około 600 żołnierzy AK niemających 18 lat, w tym trzech kawalerów Orderu Virtuti Militari i osiemnastu Krzyża Walecznych. Wielu z nich nie doczekało wolności. Dla Niemców łamanie słowa było normą: strażnik zastrzelił 14-letniego Tadeusza Góreckiego za to, że próbował podnieść główkę kapusty rzuconą przez jeńca francuskiego, kilku chłopców-żołnierzy zmarło z niedożywienia, kilku zastrzelono w czasie próby ucieczki. Ostatnich trzech zginęło – o ironio – 8 maja 1945 r., gdy sowieckie samoloty ostrzelały kolumnę jeńców pędzonych przez Niemców na zachód.
Co roku odzywają się głosy pytające, czy Powstanie Warszawskie miało sens, albo wręcz oskarżające przywódców politycznych i wojskowych o zbrodnię. Co roku przywoływane są dzieci Warszawy, które zginęły w ciągu 63 dni walk.
Takie pytania i wątpliwości są niegodne, bowiem pomniejszają wielkość ofiary, jaką decydowali się złożyć Ojczyźnie ci, którzy szli do powstania – a do tego nie ma prawa nikt, zwłaszcza pluszowo-kanapowi współcześni teoretycy. Nikt nie mógł wyjąć młodym Polakom z oczu szkła bolesnego obrazu dni, nie mógł zakryć grobów płaszczem, zetrzeć z włosów czarnego pyłu gniewnych lat. Umierali ci najlepsi, najbardziej wrażliwi, najbardziej kochający. Nam pozostaje ból, pamięć i zobowiązanie.