Maciej Lasek, który przejął ostatnio na swoje barki ciężar podtrzymywania rządowej propagandy na temat katastrofy smoleńskiej, był jednym z polskich pionierów metody elementów skończonych, zastosowanej przez prof. Wiesława Biniendę przy obliczeniach dotyczących uderzenia Tu-154 w brzozę. Co spowodowało, że dr Lasek z eksperta przeistoczył się w zaciekłego obrońcę oficjalnej wersji katastrofy?
Najbardziej charakterystyczna dla przemiany Macieja Laska była jego wypowiedź w kanadyjskim filmie „Śmierć prezydenta”, powielającym tezy rosyjskiego raportu MAK. Lasek powiedział wówczas:
„W Polsce znali sytuację sprzed kilku lat, kiedy kapitan pełnił rolę drugiego pilota w locie do Azerbejdżanu. Jego dowódca miał polecenie, żeby lądować w Gruzji, i nie zastosował się do tego polecenia”.
Lasek zasugerował w ten sposób, że 10 kwietnia 2010 r. kpt. Arkadiusz Protasiuk próbował w Smoleńsku lądować pod presją prezydenta.
Nawet komisja Millera, której Lasek był przecież członkiem, nie posunęła się w swoim raporcie do sformułowania tak kłamliwych oskarżeń.
Naukowiec, pilot, specjalista
Początki kariery Laska były zupełnie inne. Jest on absolwentem prestiżowego Wydziału Mechanicznego Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej, tzw. MEL-u. Jego specjalizacją była budowa płatowców. Zaraz po studiach rozpoczął pracę w Instytucie Lotnictwa, który prowadzi badania i wykonuje projekty we współpracy z innymi państwowymi i międzynarodowymi instytucjami, jak również z wielkimi zachodnimi koncernami.
Lasek był wyróżniającym się młodym naukowcem w dynamicznie działającym wówczas Instytucie Lotnictwa. Na przełomie lat 80. i 90. zajmowano się tam m.in. wprowadzaniem tzw. metody elementów skończonych jako narzędzia analizy, pozwalającego odtworzyć rozpad samolotu.
– Gdy ja kończyłem aktywną pracę w Instytucie Lotnictwa, wdrażano te metody. Zajmowali się tym młodzi specjaliści, jak Zdobysław Goraj czy właśnie Maciej Lasek. Pamiętam, że miał on bardzo dobrą opinię młodego, zdolnego specjalisty, który posługiwał się w swojej pracy metodą elementów skończonych – mówi „Gazecie Polskiej” dr inż. Stefan Bramski, wieloletni pracownik naukowy Instytutu Lotnictwa, ekspert od płatowców.
Lasek jest też pilotem doświadczalnym (a dokładniej: aktywnym pilotem samolotowym i szybowcowym z uprawnieniami instruktora szybowcowego i motoszybowcowego I klasy oraz pilota doświadczalnego I klasy). Przeprowadzał m.in. testy opracowanego na Politechnice Warszawskiej szybowca PW-6, produkowanego od 2000 r. w Świdniku, oraz motoszybowca Fregata J6. Wcześniej, jako 20-letni chłopak, zdobył w 1987 r. z kolegami II miejsce w Samolotowych Nawigacyjnych Mistrzostwach Polski Juniorów (jako nawigator). W 2005 r. jako pilot samolotu był drugi na podium w Euroregionalnych Zawodach Lotniczych „Copernicus”.
Od 2002 r. jako członek Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Maciej Lasek badał wypadki w dużej mierze drobne (incydenty z udziałem awionetek, wypadki spadochronowe). W 2009 r. w rozmowie z portalem Dlapilota.pl przyznał:
„Duży problem stanowi dla nas znalezienie eksperta od »dużego« lotnictwa, osoby mającej świeże doświadczenie w lataniu na samolotach powyżej 5700 kg”. Przypomnijmy, że Tu-154 ważył ponad 70 000 kg.
Gorzej niż wypadek spadochronowy
W tym samym wywiadzie (2009 r.) Lasek mówił: „Czasami przyjeżdżamy do wypadków, gdzie ofiary są jeszcze na miejscu zdarzenia. W przypadku wypadków spadochronowych z finałem śmiertelnym nie pozwalamy prokuraturze zabrać ciała”.
Ale kiedy rok później w Smoleńsku rozbił się rządowy samolot z prezydentem RP, polscy eksperci lotniczy potraktowali tę katastrofę gorzej niż wypadek spadochronowy. Nie tylko nie zbadali ciał znajdujących się na miejscu katastrofy, ale i nie dokonali dokładnych badań wraku.
Lasek – choć miał w tej kwestii wystarczające kompetencje – nie przeprowadził też badań, jakich w USA (własnym sumptem) dokonał prof. Wiesław Binienda. Chodzi m.in. o symulację zderzenia się skrzydła samolotu z brzozą, w wyniku którego – według MAK i komisji Millera – samolot obrócił się o 180 st. Do analizy tej Binienda wykorzystał właśnie metodę elementów skończonych, którą stosował w Polsce dr Lasek.
Rok temu zapytaliśmy Macieja Laska o możliwość zastosowania tej metody przez ekspertów komisji Millera i o jego własne doświadczenia z tym narzędziem analizy. Nie otrzymaliśmy jednak odpowiedzi. Lasek unikał też rozmów z innymi dziennikarzami zadającymi niewygodne pytania (odmówił m.in. udziału w filmie „Anatomia upadku” Anity Gargas) oraz publicznej dyskusji z ekspertami zespołu Antoniego Macierewicza.
Nie przeszkadzało mu to w śmiałym wypowiadaniu się na tematy, o których ma niewielkie pojęcie. W grudniu 2012 r. dowodził w Radiu Zet:
„Jeżeli jest wybuch, to nie ma trotylu. Jeżeli jest trotyl, to nie było wybuchu, bo co wtedy wybuchło?”. Odpowiadał mu Jan Bokszczanin, właściciel firmy produkującej wykrywacze materiałów wybuchowych: „W czasie wybuchu nigdy nie rozkłada się cały trotyl. Każda reakcja, która następuje, tworzy produkt – substancje powybuchowe. Jednak w czasie wybuchu trotyl, czyli substrat, nie rozkłada się całkowicie. On nie znika. Na miejscu wybuchu mogą pozostać ślady trotylu”. A były pirotechnik BOR mjr Ryszard Terela mówił „Gazecie Polskiej Codziennie”: „Pan Lasek się myli. Proszę zapytać o to chociażby pierwszego lepszego studenta politechniki. Materiał wybuchowy, jakim jest trotyl, nie spala się w całości. To, że detektory go wykryły, nie wyklucza wybuchu”.
Potencja Laska
Ostatnie miesiące to prawdziwy festiwal Macieja Laska. Od kiedy ogłoszono zamiar utworzenia zespołu do wyjaśniania tez raportu Millera, Lasek – mianowany szefem tej komórki – niemal codziennie pojawia się w mediach. Jest też aktywny na Twitterze, choć akurat wpisy na tym internetowym serwisie społecznościowym chluby mu nie przynoszą.
Najpierw nazwał debatę naukową na temat katastrofy smoleńskiej, zorganizowaną na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, „teatrzykiem objazdowym” i „szopką polityczną pod dyktando Antoniego Macierewicza” (choć sam, mimo zaproszenia, na debacie nie odważył się pojawić). Potem, po projekcji w TVP filmu „Anatomia upadku”, popisał się ordynarnym żartem: „Nie dziwię się, że po emisji drugiego filmu [»Anatomia upadku«] jest reklama środka na potencję”.
W wywiadach Laskowi nie szło już tak efektownie. W rozmowie z „Rzeczpospolitą” przyznał, że „nie jest w stanie powiedzieć”, dlaczego według prokuratury brzoza została ścięta na wysokości 6,66 m, a według komisji Millera – 5,1 m. Dodał przy tym, że „z punktu widzenia przekazu rzeczywiście wygląda to [różnice w pomiarach] fatalnie”.
Faktycznie: wszystko wskazuje na to, że komisja Laska będzie musiała zacząć objaśnianie raportu Millera od wytłumaczenia, dlaczego nie umiała nawet zmierzyć brzozy.
Źródło: Gazeta Polska
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Leszek Misiak,Grzegorz Wierzchołowski