W przypadku Żukawca chodzi o fałszywe oskarżenia ze strony białoruskiej prokuratury, które za dobrą monetę wzięła strona polska. I tak, walcząc ze sfabrykowanymi zarzutami, broniąc się przed kolejnymi sądami, posiłkując wsparciem polskich i białoruskich obrońców praw człowieka – mijają kolejny lata, które uchodźca z Mińska spędza w wolnej Polsce.
Ucieczka jak z filmu
Już sam wyjazd Żukawca z Mińska to niemal gotowy scenariusz filmu akcji. W 1999 roku jako biznesmen prowadzący holding „Trace” wprowadził pierwszą na Białorusi kartę rabatową. Zajmował się reklamą i nieruchomościami, ale na tym nie kończyły się jego aktywności.
- W swojej firmie zatrudniałem 150 osób, przy czym oprócz interesów ważna była dla mnie też działalność opozycyjna. Razem z kolegami organizowałem i finansowałem w 1996 roku antyrządowy marsz „Czarnobylski Szlak”, w którym wzięło udział 10 tysięcy osób. Blisko współpracowałem z organizacją „Młody front”, której lider, Paweł Seweryniec odsiaduje dziś wyrok za działalność polityczną – opowiada Żukawiec. Przyznaje, że spodziewał się kłopotów z władzą. W państwie Łukaszenki nie zdarza się, by przedsiębiorcy mogli spokojnie prowadzić swój biznes, będąc w opozycji do władzy. Obowiązuje zasada „siedź cicho, a dalej zajedziesz”. W przeciwnym razie przedsiębiorców spotykają represje – najpierw skarbowo – finansowe, a później karne. – Bo władza może zrobić wszystko i żadne międzynarodowe konwencje czy umowy nie mają dla niej najmniejszego znaczenia. Białoruskie prawo jest tak drastyczne, że wystarczy tylko działać zgodnie z jego literą. Dozwolone są tortury, a co dopiero mówić o jakimkolwiek sprawiedliwym procesie. Przecież Łukaszenko ma w każdej chwili możliwość zwolnienia sędziego, nagminnie fałszuje się świadków i dowody. O żadnej niezależności sądów nie ma mowy – twierdzi opozycjonista.
O tym, że ma zostać aresztowany, Żukawiec dowiedział się od znajomego. Postanowił działać bez chwili zwłoki. W Mińsku rozpowszechniony jest proceder wynajmowania mieszkań na jeden dzień. Tam właśnie przechował się Andrej, zanim wyruszył w stronę polskiej granicy. – Prawdę mówiąc nie zastanawiałem się długo nad kierunkiem ucieczki. Polska wydawała się tym najbardziej oczywistym i naturalnym – przyznaje (...)
Wstrzymana ekstradycja
Żukawiec, choć przebywa w naszym kraju od dwunastu lat, wciąż nie ma statusu uchodźcy. Nie mówiąc już o polskim obywatelstwie. Na początku dekady, tylko dzięki interwencji śp. Lecha Kaczyńskiego, wówczas urzędującego ministra sprawiedliwości, uniknął ekstradycji do swojej ojczyzny. Do dziś przebywa w Polsce ze statusem tzw. pobytu tolerowanego. Ale gdyby jego sprawa zakończyła się negatywnie i został skazany, musi liczyć się z przekazaniem stronie białoruskiej. – O status uchodźcy politycznego zwróciłem się do polskich władz od razu po przyjeździe. Do dzisiaj go nie uzyskałem. Za to w 2001 roku zostałem zatrzymany na podstawie listu gończego, wydanego na Białorusi. Zarzucono mi wyłudzenie ponad pół miliona dolarów kredytu, a prokuratura w Białymstoku złożyła wniosek o moją ekstradycję – mówi Żukawiec. Sądy trzykrotnie później wniosek ten opiniowały pozytywnie, traktując w sposób poważny zarzuty białoruskiej prokuratury. Gdyby nie osobista interwencja Lecha Kaczyńskiego, być może białoruski dysydent siedziałby do dziś w jednym z tamtejszych więzień. A tak skończyło się „tylko” na 85 dniach polskiego aresztu, spośród których przez 32 Żukawiec prowadził protestacyjną głodówkę. Po jego stronie stanęła Helsińska Fundacja Praw Człowieka i białoruscy opozycjoniści. To m.in. dzięki zeznaniom nieżyjącego już Sergieja Abadowskiego, Andrej mógł w 2002 roku wyjść na wolność, a sąd apelacyjny wydał postanowienie, że ekstradycja na Białoruś jest niemożliwa (...)
Cały tekst ukaże się w tygodniku Gazeta Polska