Polska
• 15.06.2011 19:10
Operacja „Żelazo” Zbóje w służbie PRL
Na co dzień władze PRL prężyły muskuły, represjonując dziesiątki tysięcy obywateli, ale mechanizmy ich funkcjonowania były takie, że musiały ugiąć się przed szantażem dwóch zwyczajnych bandytó


Na co dzień władze PRL prężyły muskuły, represjonując dziesiątki tysięcy obywateli, ale mechanizmy ich funkcjonowania były takie, że musiały ugiąć się przed szantażem dwóch zwyczajnych bandytów.
W kwietniu 1984 r. w centrali Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przy ul. Rakowieckiej pojawił się niepozorny mężczyzna, który przedstawił się jako Mieczysław Janosz. Konsekwentnie żądał widzenia z szefem MSW gen. Czesławem Kiszczakiem, któremu – jak twierdził – ma wiele do powiedzenia.
> Partner generała Kiszczaka
Początkowo audiencji nie uzyskał, więc swoje bolączki przedstawił w rozmowach z kilkoma innymi wysokimi funkcjonariuszami SB, w tym z bliskim współpracownikiem i doradcą Kiszczaka, gen. Tadeuszem Kwiatkowskim. W czasie spotkań Mieczysław Janosz prosił o zwolnienie z aresztu swojego brata Kazimierza. Powoływał się przy tym na wieloletnią współpracę obu braci z wywiadem PRL. Niedwuznacznie groził, że dużo wie o nielegalnych działaniach Departamentu I MSW i informacje te ujawni, jeśli pomocy nie otrzyma. Janosz jak z rękawa sypał oficjalnie tajnymi – nazwiskami i adresami oficerów wywiadu, szczegółowo opisywał dokonywane z nimi przestępcze machinacje. Wymienił też nazwisko człowieka, z którym spotykał się osobiście, a który miał być głową organizacji przestępczej. Chodziło o byłego dyrektora Departamentu I MSW, a potem wiceministra i ministra spraw wewnętrznych – więc jednego z poprzedników Kiszczaka – gen. Mirosława Milewskiego. Kiedy w 1984 r. Janosz pojawił się na Rakowieckiej, Milewski odszedł już z resortu i był przewodniczącym Komisji Prawa i Praworządności KC PZPR oraz członkiem Biura Politycznego KC PZPR. Kaliber sprawy był więc taki, że natrętny petent dopiął swego i trafił przed oblicze Kiszczaka, któremu opowiedział swoją historię.
Mieczysław Janosz okazał się być międzynarodowym gangsterem, który mieszkając wcześniej na Zachodzie, przez wiele lat współpracował w wywiadem PRL. W latach 60. prowadził w Hamburgu dwie restauracje z braćmi Janem i Kazimierzem. W lokalach tych skupiały się nici bandyckich powiązań portowej dzielnicy St. Pauli. Sami Janoszowie uczestniczyli w bandyckich napadach i porachunkach, a Mieczysław Janosz m.in. wziął udział w napadzie na bank dokonanym w Reinbek w grudniu 1964 r. Zastrzelono wówczas 59-letniego kasjera zatrudnionego w banku, Wernera Heicka. Całą sprawę, wymieniając Janosza z nazwiska, opisywała niemiecka prasa, a ten musiał się wtedy ukrywać.
Przydatność takich ludzi dla wywiadu PRL była żadna. Współpracę z nimi w Wydziale III Departamentu I MSW, zajmującym się ochroną kontrwywiadowczą polskich instytucji za granicą, w znacznej mierze pozorowano. I to z dość przyziemnych względów. „Spotkania operacyjne” z Janoszami wyznaczano m.in. w Austrii, Jugosławii, Monako, Szwajcarii, Bułgarii, Jugosławii, Francji, Belgii, Szwecji i Holandii. Z samym tylko Kazimierzem Janoszem odbyto „spotkania operacyjne” w 24 miastach 10 krajów.
Od braci pobierano też pokwitowania za rzekomo wypłacane im wynagrodzenie. W rzeczywistości trafiały one do kieszeni funkcjonariuszy SB. Wiedzieli oni, że wykrycie tego procederu w przypadku tego rodzaju agentów za granicą było niemal wykluczone. Nadto, traktując Janoszów jako ludzi zamożnych, „pożyczali” od nich duże kwoty dewiz, sięgające od kilkuset do nawet 10 tys. dol. Oczywiście pieniądze te na ogół nie były oddawane.
Pod koniec lat 60. Janoszowie zapragnęli powrócić do kraju. Przed wyjazdem chcieli się maksymalnie obłowić, by wieść potem w Polsce spokojne życie. Wspólnie z funkcjonariuszami Departamentu I MSW opracowali plan dużego przedsięwzięcia, które miało przynieść krociowe zyski obu układającym się stronom. W dokumentach wywiadu operację tę oznaczono kryptonimem „Żelazo”.
> Podział łupów
Około 1970 r. Janoszowie pozbyli się restauracji i na nazwisko podstawionego Niemca założyli przedsiębiorstwo handlujące biżuterią i złotem. Powoli wyprzedawali majątek, a pieniądze inwestowali w nowy interes. Swój wkład (100 tys. dol.) początkowo obiecał także Departament I MSW, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Janoszowie radzili więc sobie sami. Kupowali biżuterię od paserów, wchodzili w przestępcze porozumienia ze znanymi, pochodzącymi z Polski żydowskimi jubilerami. Wspólnie pozorowali włamania, z których łupem dzielono się po połowie. Proceder był opłacalny dla jubilerów, bo ci dodatkowo dostawali pieniądze z ubezpieczenia. Podobnymi metodami Janoszowie weszli w posiadanie dużego majątku, wycenianego od kilkuset tysięcy do miliona ówczesnych marek.
W oficjalnie prowadzonych interesach bracia stopniowo wyrabiali sobie markę, terminowo płacąc rachunki. Wielu kontrahentów zaczęło im wydawać towar na krótkie terminy płatności albo wręcz na kredyt.
Ostatnia faza operacji rozpoczęła się w kwietniu 1971 r. W ciągu kilku dni z różnych przedsiębiorstw handlowych i hurtowni Janoszowie pobrali duże ilości złota, kosztowności i luksusowych towarów, za które rachunki mieli uregulować w ciągu kilku dni. Bynajmniej nie zamierzali za nic płacić, tylko zlikwidowali interesy i uciekli do Polski. Część towaru – kilkadziesiąt kilogramów złota, milion żyletek, wyroby ze srebra, drogocenne sztućce, srebrne patery, cukiernice itp. – zapakowali w siedem kontenerów i wysłali do Polski koleją. Najcenniejsze łupy w postaci ponad 100 kg złota (pierścionki, obrączki, kolie, złote zegarki, sztabki i łańcuszki w belach itp.) oraz dużą partię kamieni szlachetnych Kazimierz Janosz zapakował w skrytkach samochodu marki Mercedes i wyruszył nim do kraju. 8 maja 1971 r. bezpiecznie przekroczył granicę Polski, co wcześniej gwarantowali mu kontrahenci z MSW. Kilka waliz ze złotem przewieziono do siedziby bezpieki przy ul. Rakowieckiej. Tu łupy miały być podzielone na trzy równe części: dwie dla Janoszów, jedna dla Departamentu I MSW. Ale kiedy złoto znalazło się w rękach ludzi Milewskiego, Janoszowie zostali oszukani. Otrzymali należne nie 2/3 z niemal 200 kg złota, tylko ok. 25–30 kg, a i to po wyłączeniu z transakcji najcenniejszych okazów. Taki podział funkcjonariusze Departamentu I tłumaczyli „większym niż planowany wysiłkiem operacyjnym MSW”.
Podobnie przebiegł podział przywiezionych do Polski 7 kontenerów luksusowych i poszukiwanych na rynku dóbr materialnych. Po zabraniu ich z granicznej stacji kolejowej ludzie Milewskiego przewieźli łupy do magazynów Jednostek Nadwiślańskich MSW. Po pewnym czasie Janoszowie otrzymali około 10 proc. towaru i 250 tys. (z miliona) żyletek. Reszta łupów zniknęła. To oszustwo też zostało zaakceptowane przez Janoszów, którzy nie mieli możliwości protestu. Pocieszali się jedynie, że dalsza „opieka” ze strony MSW pozwoli im na swobodne prowadzenie innych „interesów” i powetowanie sobie strat z tej operacji. Faktycznie, Departament I przez następne lata chronił zuchwałe, przestępcze działania braci przed lokalnymi strukturami MO i SB z Katowic i Bielska-Białej. Bynajmniej i to nie za darmo. Przy okazji różnych, często wymuszonych transakcji ludzie Milewskiego wyłudzali od Janoszów rozmaite prezenty, oszukali ich też na ok. miliona ówczesnych złotych – równowartość kilku kilogramów złota.
Ale w 1984 r., kiedy Janoszowie po raz kolejny popadli w tarapaty, sytuacja w MSW była zupełnie inna. Resortem nie kierował już Milewski, tylko gen. Kiszczak. Szefem służby wywiadu i kontrwywiadu kierował także pochodzący z wojska gen. Władysław Pożoga – obaj byli bliskimi współpracownikami gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Milewski nie miał więc już wpływów, które pozwoliłyby po raz kolejny udzielić pomocy swoim kompanom. W takich okolicznościach Kazimierz Janosz trafił do aresztu, a jego brat Mieczysław – do gabinetu Kiszczaka.
> Ile zgarnął tow. Milewski
Jeszcze w kwietniu 1984 r., po pierwszych rewelacjach usłyszanych od Mieczysława Janosza, funkcjonariusze MSW pojawili się w areszcie, gdzie przebywał jego brat Kazimierz. Ten potwierdził wszystko, o czym wcześniej usłyszano na Rakowieckiej. Cała afera musiała być szczegółowo wyjaśniona, toteż powołano specjalną komisję MSW pod kierownictwem gen. Pożogi. Ta przeanalizowała dokumenty archiwalne dotyczące braci Janoszów i ich związków z Departamentem I MSW.
Akta sprawy kryptonim „Żelazo” okazały się mocno przetrzebione. Zadano sobie wiele trudu, by skomplikować ustalenie, kto podejmował i akceptował decyzje dotyczące kolejnych etapów tej operacji. Ale i te dokumenty, które zostały, generalnie potwierdzały to, o czym opowiadali Janoszowie. W przestępcze działania zaangażowanych było wielu wysokich funkcjonariuszy SB. Kluczową postacią całej afery był ówczesny (1969–1971) szef Departamentu MSW gen. Milewski. Co ciekawe, jego poczynania pisemnie akceptował – prawdopodobnie nie bezinteresownie – ówczesny minister spraw wewnętrznych Franciszek Szlachcic. O akcji najprawdopodobniej wiedział też wiceszef MSW gen. Wiesław Ociepka.
Lista oficerów wywiadu zamieszanych w działania podejmowane wspólnie z Janoszami była bardzo długa. Na jej czele znaleźli się zastępcy Milewskiego w Departamencie I MSW, a potem kolejni szefowie wywiadu: gen. Józef Osek (1971–1974) i gen. Jan Słowikowski (1974–1981). Prócz wspomnianych już trzech generałów w dokumentacji afery „Żelazo” przewijają się nazwiska najmniej kilkunastu funkcjonariuszy Departamentu I MSW, z których część pełniła funkcje kierownicze: płk Eugeniusz Pękała, mjr Marek Strzemień, płk Tadeusz Drzewiecki, płk Marian Grudziński, płk Józef Dąbrowski, płk Tadeusz Wyzgal, płk Waldemar Wawrzyniak, płk Tadeusz Fiećko, płk Jan Rodak. Kilkudziesięciu kolejnych funkcjonariuszy było związanych ze sprawą pośrednio lub znało niektóre jej fragmenty.
Jedno z kluczowych pytań, na które starała się odpowiedzieć komisja gen. Pożogi, dotyczyło kwestii, co stało się ze złotem uzyskanym od braci Janoszów? Z dokumentów operacji „Żelazo” wynikało, że przejęto ok. 30 kg złota, które zostało przekazane do Departamentu Finansowego MSW. Oczywiście była to nieprawda. Departament I przejął ponad 150 kg złota, z którego ponad 100 kg rozkradziono. Nadto oficjalne rozliczenia w ogóle nie obejmowały dużej ilości cennych kamieni szlachetnych oraz 7 kontenerów z wyrobami ze srebra i innymi luksusowymi towarami.
Komisja Pożogi ustaliła, że od samego początku kosztowności zdobyte w operacji nie były właściwie ewidencjonowane, a przewożono je i przechowywano w sposób umożliwiający swobodne podkradanie. Kilkunastu funkcjonariuszy Departamentu I za ów „sukces operacyjny”, za jaki uważano całą operację, oficjalnie otrzymało od kierownictwa Departamentu I złote zegarki. Naturalnie pochodziły one z „fantów” z akcji „Żelazo”. Udział w łupach i możliwość wzbogacenia się była gwarancją, że wszyscy uczestnicy afery w wypadku kłopotów będą milczeli.
Największa partia towaru znalazła się w dyspozycji ministra Milewskiego i kierownictwa Departamentu I MSW. W czasie prowadzenia czynności wyjaśniających w 1984 r. Milewski i niemal wszyscy jego kompani milczeli, toteż precyzyjne wyliczenie, co się stało z ponad 100 kg złota, nie było możliwe. Ale ustalono, że najcenniejsze, tzw. okazowe przedmioty (sztabki złota, złote monety, drogocenne kolie, pudełka z brylantami i szmaragdami) były pakowane w szare koperty i wysłane do kierownictwa resortu i do gmachu KC PZPR. Towarzysze z „białego domu” zawsze mieli duże potrzeby, toteż wielu z nich przed wojażami zagranicznymi pobierało od Milewskiego dewizy na rozmaite zakupy. Duże sumy pieniędzy mieli brać m.in.: członkowie Biura Politycznego KC PZPR tow. tow. Jan Szydlak i Zdzisław Grudzień, no i oczywiście żona tow. I sekretarza, Stanisława Gierek. Tow. Milewski sam potrafił dbać o swoje polityczne interesy, więc złote zegarki trafiały na ręce partyjnych oficjeli oraz ich kobiet. Jeden z nich otrzymała na urodziny żona ówczesnego członka KC PZPR Alfreda Moczar.
> Moralność stricte socjalistyczna
Ustalenia komisji Pożogi były dla obrazu funkcjonowania MSW i kierownictwa PZPR kompletnie kompromitujące. Początkowo Milewski prosił I sekretarza KC PZPR tow. Wojciecha Jaruzelskiego, by sprawę po prostu zamknąć i się nią nie interesować. Ten jednak nie wyrażał na to zgody.
Kiedy zaczęła działać komisja Pożogi, zwróciła się ona o wyjaśnienia do funkcjonariuszy wywiadu, a także do samego Milewskiego. Ten bynajmniej nie czuł się ani zagrożony, ani nawet zawstydzony. W stosunku do członków komisji zachowywał się butnie i arogancko. Ustosunkowując się pisemnie do miażdżącego dla niego raportu końcowego komisji, Milewski postawił się w roli kogoś w rodzaju konsultanta i eksperta: pouczał, doradzał, sugerował. Bronił też funkcjonariuszy Departamentu I MSW skompromitowanych udziałem w operacji „Żelazo”: „Doradzałbym dużą rozwagę, by nie skrzywdzić dobrych, uczciwych ludzi bez dostatecznych przeciwko nim dowodów”. Zarzuty pod swoim adresem porównał do prześladowań „dobrych komunistów” przez Departament X MBP w latach 50. Za poważny afront uznał fakt, że osoba podpisana pod raportem na jego temat miała niższą od niego pozycję w hierarchii partyjnej: „Nie przypominam sobie tak zredagowanego reportu dotyczącego aktualnie pracującego członka Komitetu Centralnego, członka Biura Politycznego, i Sekretarza KC (…). Podpisał go wybrany niedawno zastępca członka KC”. Na koniec swoich uwag tow. Milewski udzielił autorom raportu surowej reprymendy: „Dla zasady i przyszłych ocen proszę o wydanie decyzji zniszczenia wszystkich egzemplarzy sprawozdania (…) zwrócenia uwagi podpisującym je na niewłaściwość postępowania”.
Prawdziwa awantura wybuchła na posiedzeniu Biura Politycznego KC PZPR w listopadzie 1984 r. w obecności I sekretarza tow. Jaruzelskiego. Na spotkaniu Kiszczak przedstawił rozmaite zarzuty pod adresem Milewskiego, nie tylko te bezpośrednio związane z aferą „Żelazo”. Opisał demoralizację w Departamencie I MSW, karygodny system awansowania i premiowania wyjazdami na zagraniczne placówki rozmaitych wątpliwej konduity oficerów (alkoholików, malwersantów). Niektórzy z nich mieli potem odwdzięczać się Milewskiemu cennymi podarkami (biżuterią, dziełami sztuki itp.). Sam generał miał osobiście zajmować się przemytem, a w ostatnim czasie przejął luksusowo wyposażoną willę po aresztowanej osobie.
Gen. Milewski uważał stawiane mu zarzuty za atak na prawdziwego i zasłużonego komunistę, który padł ofiarą prześladowań i spisków. Krzyczał, że będzie bronił swojego honoru do końca „bez względu na to, że może skończy jak Popiełuszko”.
> Skończyło się na naganach
Ostatecznie skompromitowany aferzysta – członek Biur Politycznego KC PZPR został zmuszony do złożenia dymisji z zajmowanych stanowisk, a jego sprawę skierowano do Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej. Trafiły tam również akta najważniejszych funkcjonariuszy wywiadu realizujących operację. Wśród nich był dawny szef MSW gen. Franciszek Szlachcic oraz dwóch byłych dyrektorów Departamentu I MSW: gen. Józef Osek i gen. Jan Słowikowski. Przed obliczem CKKP całe towarzystwo znów mataczyło albo zasłaniało się niepamięcią. Niektórzy byli tak bezczelni, że na przesłuchania komisji stawili się w złotych zegarkach na rękach pochodzących z operacji „Żelazo”.
Szlachcic i Milewski artykułowali przed komisją pretensje do władz partyjnych, opisując swoje liczne zasługi i zajmując postawę wręcz roszczeniową. Szlachcic uznał wyciąganie sprawy „Żelazo” za polityczny spisek: „Sprawa jest bardzo dziwna. (…) Uważam, że chce się pewną grupę osób skompromitować. Nie rozumiem, dlaczego? Oczernia się moją osobę w sposób wyjątkowy. Kompromituje się starych komunistów”. Z kolei Milewski pytany niemal wprost, gdzie jest złoto, udawał, że nie bardzo wie, o czym mowa. Wspomniał za to o swoich zasługach dla Polski Ludowej i miał władzom PZPR za złe, że jako jedyny znaczący działacz partyjny nie dostał żadnego odznaczenia na 40-lecie PRL.
Ostatecznie tylko Milewski został usunięty z PZPR. Szlachcic i zaangażowani w aferę „Żelazo” oficerowie wywiadu otrzymali… nagany partyjne. Tych, którzy jeszcze pracowali w resorcie lub na stanowiskach państwowych, wysłano wcześniej na emeryturę, ale żadnemu z nich nie spadł włos z głowy.
Już po upadku komunizmu gen. Wojciech Jaruzelski utrzymywał, że sprawę „Żelazo” zamknięto, nikogo nie stawiając przed sądem ze względu na „interes kraju”, by nie dekonspirować działalności wywiadu PRL za granicą. Oczywiście była to nieprawda, bo Wydział III Departamentu I nie prowadził godnych uwagi działań wywiadowczych. Prawdziwym powodem zatuszowania sprawy było ukrycie afery ukazującej degrengoladę wywiadu i komunistycznego aparatu władzy. Zestawiając wysokich funkcjonariuszy MSW i kierownictwa partyjnego z działalnością Janoszów trudno jednoznacznie orzec, kto tu był bardziej bezwzględny i zdemoralizowany.
Ze względu na charakter operacji „Żelazo” i strach przed ewentualnym jej ujawnieniem Mieczysław Janosz dopiął swego i doprowadził do wypuszczenia brata. W czasie posiedzenia Biura Politycznego KC w listopadzie 1984 r. Kiszczak mówił: „Szybko musiałem podjąć decyzję o wypuszczeniu z więzienia aresztowanego Kazimierza Janosza (cena za informację i milczenie), a teraz gimnastykuję się, jak uchronić bandziora przed zasłużoną karą, żeby milczał”.
Trudno o lepszą wizytówkę poziomu MSW i władz PRL w latach 80. Na co dzień prężyły muskuły, represjonując dziesiątki tysięcy obywateli. Ale mechanizmy ich funkcjonowania były takie, że w przypadku braci Janoszów trzeba było ugiąć się przed szantażem dwóch zwyczajnych bandytów.
Źródło:
Wczytuję ocenę...
Wczytuję komentarze...
W kwietniu 1984 r. w centrali Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przy ul. Rakowieckiej pojawił się niepozorny mężczyzna, który przedstawił się jako Mieczysław Janosz. Konsekwentnie żądał widzenia z szefem MSW gen. Czesławem Kiszczakiem, któremu – jak twierdził – ma wiele do powiedzenia.
> Partner generała Kiszczaka
Początkowo audiencji nie uzyskał, więc swoje bolączki przedstawił w rozmowach z kilkoma innymi wysokimi funkcjonariuszami SB, w tym z bliskim współpracownikiem i doradcą Kiszczaka, gen. Tadeuszem Kwiatkowskim. W czasie spotkań Mieczysław Janosz prosił o zwolnienie z aresztu swojego brata Kazimierza. Powoływał się przy tym na wieloletnią współpracę obu braci z wywiadem PRL. Niedwuznacznie groził, że dużo wie o nielegalnych działaniach Departamentu I MSW i informacje te ujawni, jeśli pomocy nie otrzyma. Janosz jak z rękawa sypał oficjalnie tajnymi – nazwiskami i adresami oficerów wywiadu, szczegółowo opisywał dokonywane z nimi przestępcze machinacje. Wymienił też nazwisko człowieka, z którym spotykał się osobiście, a który miał być głową organizacji przestępczej. Chodziło o byłego dyrektora Departamentu I MSW, a potem wiceministra i ministra spraw wewnętrznych – więc jednego z poprzedników Kiszczaka – gen. Mirosława Milewskiego. Kiedy w 1984 r. Janosz pojawił się na Rakowieckiej, Milewski odszedł już z resortu i był przewodniczącym Komisji Prawa i Praworządności KC PZPR oraz członkiem Biura Politycznego KC PZPR. Kaliber sprawy był więc taki, że natrętny petent dopiął swego i trafił przed oblicze Kiszczaka, któremu opowiedział swoją historię.
Mieczysław Janosz okazał się być międzynarodowym gangsterem, który mieszkając wcześniej na Zachodzie, przez wiele lat współpracował w wywiadem PRL. W latach 60. prowadził w Hamburgu dwie restauracje z braćmi Janem i Kazimierzem. W lokalach tych skupiały się nici bandyckich powiązań portowej dzielnicy St. Pauli. Sami Janoszowie uczestniczyli w bandyckich napadach i porachunkach, a Mieczysław Janosz m.in. wziął udział w napadzie na bank dokonanym w Reinbek w grudniu 1964 r. Zastrzelono wówczas 59-letniego kasjera zatrudnionego w banku, Wernera Heicka. Całą sprawę, wymieniając Janosza z nazwiska, opisywała niemiecka prasa, a ten musiał się wtedy ukrywać.
Przydatność takich ludzi dla wywiadu PRL była żadna. Współpracę z nimi w Wydziale III Departamentu I MSW, zajmującym się ochroną kontrwywiadowczą polskich instytucji za granicą, w znacznej mierze pozorowano. I to z dość przyziemnych względów. „Spotkania operacyjne” z Janoszami wyznaczano m.in. w Austrii, Jugosławii, Monako, Szwajcarii, Bułgarii, Jugosławii, Francji, Belgii, Szwecji i Holandii. Z samym tylko Kazimierzem Janoszem odbyto „spotkania operacyjne” w 24 miastach 10 krajów.
Od braci pobierano też pokwitowania za rzekomo wypłacane im wynagrodzenie. W rzeczywistości trafiały one do kieszeni funkcjonariuszy SB. Wiedzieli oni, że wykrycie tego procederu w przypadku tego rodzaju agentów za granicą było niemal wykluczone. Nadto, traktując Janoszów jako ludzi zamożnych, „pożyczali” od nich duże kwoty dewiz, sięgające od kilkuset do nawet 10 tys. dol. Oczywiście pieniądze te na ogół nie były oddawane.
Pod koniec lat 60. Janoszowie zapragnęli powrócić do kraju. Przed wyjazdem chcieli się maksymalnie obłowić, by wieść potem w Polsce spokojne życie. Wspólnie z funkcjonariuszami Departamentu I MSW opracowali plan dużego przedsięwzięcia, które miało przynieść krociowe zyski obu układającym się stronom. W dokumentach wywiadu operację tę oznaczono kryptonimem „Żelazo”.
> Podział łupów
Około 1970 r. Janoszowie pozbyli się restauracji i na nazwisko podstawionego Niemca założyli przedsiębiorstwo handlujące biżuterią i złotem. Powoli wyprzedawali majątek, a pieniądze inwestowali w nowy interes. Swój wkład (100 tys. dol.) początkowo obiecał także Departament I MSW, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Janoszowie radzili więc sobie sami. Kupowali biżuterię od paserów, wchodzili w przestępcze porozumienia ze znanymi, pochodzącymi z Polski żydowskimi jubilerami. Wspólnie pozorowali włamania, z których łupem dzielono się po połowie. Proceder był opłacalny dla jubilerów, bo ci dodatkowo dostawali pieniądze z ubezpieczenia. Podobnymi metodami Janoszowie weszli w posiadanie dużego majątku, wycenianego od kilkuset tysięcy do miliona ówczesnych marek.
W oficjalnie prowadzonych interesach bracia stopniowo wyrabiali sobie markę, terminowo płacąc rachunki. Wielu kontrahentów zaczęło im wydawać towar na krótkie terminy płatności albo wręcz na kredyt.
Ostatnia faza operacji rozpoczęła się w kwietniu 1971 r. W ciągu kilku dni z różnych przedsiębiorstw handlowych i hurtowni Janoszowie pobrali duże ilości złota, kosztowności i luksusowych towarów, za które rachunki mieli uregulować w ciągu kilku dni. Bynajmniej nie zamierzali za nic płacić, tylko zlikwidowali interesy i uciekli do Polski. Część towaru – kilkadziesiąt kilogramów złota, milion żyletek, wyroby ze srebra, drogocenne sztućce, srebrne patery, cukiernice itp. – zapakowali w siedem kontenerów i wysłali do Polski koleją. Najcenniejsze łupy w postaci ponad 100 kg złota (pierścionki, obrączki, kolie, złote zegarki, sztabki i łańcuszki w belach itp.) oraz dużą partię kamieni szlachetnych Kazimierz Janosz zapakował w skrytkach samochodu marki Mercedes i wyruszył nim do kraju. 8 maja 1971 r. bezpiecznie przekroczył granicę Polski, co wcześniej gwarantowali mu kontrahenci z MSW. Kilka waliz ze złotem przewieziono do siedziby bezpieki przy ul. Rakowieckiej. Tu łupy miały być podzielone na trzy równe części: dwie dla Janoszów, jedna dla Departamentu I MSW. Ale kiedy złoto znalazło się w rękach ludzi Milewskiego, Janoszowie zostali oszukani. Otrzymali należne nie 2/3 z niemal 200 kg złota, tylko ok. 25–30 kg, a i to po wyłączeniu z transakcji najcenniejszych okazów. Taki podział funkcjonariusze Departamentu I tłumaczyli „większym niż planowany wysiłkiem operacyjnym MSW”.
Podobnie przebiegł podział przywiezionych do Polski 7 kontenerów luksusowych i poszukiwanych na rynku dóbr materialnych. Po zabraniu ich z granicznej stacji kolejowej ludzie Milewskiego przewieźli łupy do magazynów Jednostek Nadwiślańskich MSW. Po pewnym czasie Janoszowie otrzymali około 10 proc. towaru i 250 tys. (z miliona) żyletek. Reszta łupów zniknęła. To oszustwo też zostało zaakceptowane przez Janoszów, którzy nie mieli możliwości protestu. Pocieszali się jedynie, że dalsza „opieka” ze strony MSW pozwoli im na swobodne prowadzenie innych „interesów” i powetowanie sobie strat z tej operacji. Faktycznie, Departament I przez następne lata chronił zuchwałe, przestępcze działania braci przed lokalnymi strukturami MO i SB z Katowic i Bielska-Białej. Bynajmniej i to nie za darmo. Przy okazji różnych, często wymuszonych transakcji ludzie Milewskiego wyłudzali od Janoszów rozmaite prezenty, oszukali ich też na ok. miliona ówczesnych złotych – równowartość kilku kilogramów złota.
Ale w 1984 r., kiedy Janoszowie po raz kolejny popadli w tarapaty, sytuacja w MSW była zupełnie inna. Resortem nie kierował już Milewski, tylko gen. Kiszczak. Szefem służby wywiadu i kontrwywiadu kierował także pochodzący z wojska gen. Władysław Pożoga – obaj byli bliskimi współpracownikami gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Milewski nie miał więc już wpływów, które pozwoliłyby po raz kolejny udzielić pomocy swoim kompanom. W takich okolicznościach Kazimierz Janosz trafił do aresztu, a jego brat Mieczysław – do gabinetu Kiszczaka.
> Ile zgarnął tow. Milewski
Jeszcze w kwietniu 1984 r., po pierwszych rewelacjach usłyszanych od Mieczysława Janosza, funkcjonariusze MSW pojawili się w areszcie, gdzie przebywał jego brat Kazimierz. Ten potwierdził wszystko, o czym wcześniej usłyszano na Rakowieckiej. Cała afera musiała być szczegółowo wyjaśniona, toteż powołano specjalną komisję MSW pod kierownictwem gen. Pożogi. Ta przeanalizowała dokumenty archiwalne dotyczące braci Janoszów i ich związków z Departamentem I MSW.
Akta sprawy kryptonim „Żelazo” okazały się mocno przetrzebione. Zadano sobie wiele trudu, by skomplikować ustalenie, kto podejmował i akceptował decyzje dotyczące kolejnych etapów tej operacji. Ale i te dokumenty, które zostały, generalnie potwierdzały to, o czym opowiadali Janoszowie. W przestępcze działania zaangażowanych było wielu wysokich funkcjonariuszy SB. Kluczową postacią całej afery był ówczesny (1969–1971) szef Departamentu MSW gen. Milewski. Co ciekawe, jego poczynania pisemnie akceptował – prawdopodobnie nie bezinteresownie – ówczesny minister spraw wewnętrznych Franciszek Szlachcic. O akcji najprawdopodobniej wiedział też wiceszef MSW gen. Wiesław Ociepka.
Lista oficerów wywiadu zamieszanych w działania podejmowane wspólnie z Janoszami była bardzo długa. Na jej czele znaleźli się zastępcy Milewskiego w Departamencie I MSW, a potem kolejni szefowie wywiadu: gen. Józef Osek (1971–1974) i gen. Jan Słowikowski (1974–1981). Prócz wspomnianych już trzech generałów w dokumentacji afery „Żelazo” przewijają się nazwiska najmniej kilkunastu funkcjonariuszy Departamentu I MSW, z których część pełniła funkcje kierownicze: płk Eugeniusz Pękała, mjr Marek Strzemień, płk Tadeusz Drzewiecki, płk Marian Grudziński, płk Józef Dąbrowski, płk Tadeusz Wyzgal, płk Waldemar Wawrzyniak, płk Tadeusz Fiećko, płk Jan Rodak. Kilkudziesięciu kolejnych funkcjonariuszy było związanych ze sprawą pośrednio lub znało niektóre jej fragmenty.
Jedno z kluczowych pytań, na które starała się odpowiedzieć komisja gen. Pożogi, dotyczyło kwestii, co stało się ze złotem uzyskanym od braci Janoszów? Z dokumentów operacji „Żelazo” wynikało, że przejęto ok. 30 kg złota, które zostało przekazane do Departamentu Finansowego MSW. Oczywiście była to nieprawda. Departament I przejął ponad 150 kg złota, z którego ponad 100 kg rozkradziono. Nadto oficjalne rozliczenia w ogóle nie obejmowały dużej ilości cennych kamieni szlachetnych oraz 7 kontenerów z wyrobami ze srebra i innymi luksusowymi towarami.
Komisja Pożogi ustaliła, że od samego początku kosztowności zdobyte w operacji nie były właściwie ewidencjonowane, a przewożono je i przechowywano w sposób umożliwiający swobodne podkradanie. Kilkunastu funkcjonariuszy Departamentu I za ów „sukces operacyjny”, za jaki uważano całą operację, oficjalnie otrzymało od kierownictwa Departamentu I złote zegarki. Naturalnie pochodziły one z „fantów” z akcji „Żelazo”. Udział w łupach i możliwość wzbogacenia się była gwarancją, że wszyscy uczestnicy afery w wypadku kłopotów będą milczeli.
Największa partia towaru znalazła się w dyspozycji ministra Milewskiego i kierownictwa Departamentu I MSW. W czasie prowadzenia czynności wyjaśniających w 1984 r. Milewski i niemal wszyscy jego kompani milczeli, toteż precyzyjne wyliczenie, co się stało z ponad 100 kg złota, nie było możliwe. Ale ustalono, że najcenniejsze, tzw. okazowe przedmioty (sztabki złota, złote monety, drogocenne kolie, pudełka z brylantami i szmaragdami) były pakowane w szare koperty i wysłane do kierownictwa resortu i do gmachu KC PZPR. Towarzysze z „białego domu” zawsze mieli duże potrzeby, toteż wielu z nich przed wojażami zagranicznymi pobierało od Milewskiego dewizy na rozmaite zakupy. Duże sumy pieniędzy mieli brać m.in.: członkowie Biura Politycznego KC PZPR tow. tow. Jan Szydlak i Zdzisław Grudzień, no i oczywiście żona tow. I sekretarza, Stanisława Gierek. Tow. Milewski sam potrafił dbać o swoje polityczne interesy, więc złote zegarki trafiały na ręce partyjnych oficjeli oraz ich kobiet. Jeden z nich otrzymała na urodziny żona ówczesnego członka KC PZPR Alfreda Moczar.
> Moralność stricte socjalistyczna
Ustalenia komisji Pożogi były dla obrazu funkcjonowania MSW i kierownictwa PZPR kompletnie kompromitujące. Początkowo Milewski prosił I sekretarza KC PZPR tow. Wojciecha Jaruzelskiego, by sprawę po prostu zamknąć i się nią nie interesować. Ten jednak nie wyrażał na to zgody.
Kiedy zaczęła działać komisja Pożogi, zwróciła się ona o wyjaśnienia do funkcjonariuszy wywiadu, a także do samego Milewskiego. Ten bynajmniej nie czuł się ani zagrożony, ani nawet zawstydzony. W stosunku do członków komisji zachowywał się butnie i arogancko. Ustosunkowując się pisemnie do miażdżącego dla niego raportu końcowego komisji, Milewski postawił się w roli kogoś w rodzaju konsultanta i eksperta: pouczał, doradzał, sugerował. Bronił też funkcjonariuszy Departamentu I MSW skompromitowanych udziałem w operacji „Żelazo”: „Doradzałbym dużą rozwagę, by nie skrzywdzić dobrych, uczciwych ludzi bez dostatecznych przeciwko nim dowodów”. Zarzuty pod swoim adresem porównał do prześladowań „dobrych komunistów” przez Departament X MBP w latach 50. Za poważny afront uznał fakt, że osoba podpisana pod raportem na jego temat miała niższą od niego pozycję w hierarchii partyjnej: „Nie przypominam sobie tak zredagowanego reportu dotyczącego aktualnie pracującego członka Komitetu Centralnego, członka Biura Politycznego, i Sekretarza KC (…). Podpisał go wybrany niedawno zastępca członka KC”. Na koniec swoich uwag tow. Milewski udzielił autorom raportu surowej reprymendy: „Dla zasady i przyszłych ocen proszę o wydanie decyzji zniszczenia wszystkich egzemplarzy sprawozdania (…) zwrócenia uwagi podpisującym je na niewłaściwość postępowania”.
Prawdziwa awantura wybuchła na posiedzeniu Biura Politycznego KC PZPR w listopadzie 1984 r. w obecności I sekretarza tow. Jaruzelskiego. Na spotkaniu Kiszczak przedstawił rozmaite zarzuty pod adresem Milewskiego, nie tylko te bezpośrednio związane z aferą „Żelazo”. Opisał demoralizację w Departamencie I MSW, karygodny system awansowania i premiowania wyjazdami na zagraniczne placówki rozmaitych wątpliwej konduity oficerów (alkoholików, malwersantów). Niektórzy z nich mieli potem odwdzięczać się Milewskiemu cennymi podarkami (biżuterią, dziełami sztuki itp.). Sam generał miał osobiście zajmować się przemytem, a w ostatnim czasie przejął luksusowo wyposażoną willę po aresztowanej osobie.
Gen. Milewski uważał stawiane mu zarzuty za atak na prawdziwego i zasłużonego komunistę, który padł ofiarą prześladowań i spisków. Krzyczał, że będzie bronił swojego honoru do końca „bez względu na to, że może skończy jak Popiełuszko”.
> Skończyło się na naganach
Ostatecznie skompromitowany aferzysta – członek Biur Politycznego KC PZPR został zmuszony do złożenia dymisji z zajmowanych stanowisk, a jego sprawę skierowano do Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej. Trafiły tam również akta najważniejszych funkcjonariuszy wywiadu realizujących operację. Wśród nich był dawny szef MSW gen. Franciszek Szlachcic oraz dwóch byłych dyrektorów Departamentu I MSW: gen. Józef Osek i gen. Jan Słowikowski. Przed obliczem CKKP całe towarzystwo znów mataczyło albo zasłaniało się niepamięcią. Niektórzy byli tak bezczelni, że na przesłuchania komisji stawili się w złotych zegarkach na rękach pochodzących z operacji „Żelazo”.
Szlachcic i Milewski artykułowali przed komisją pretensje do władz partyjnych, opisując swoje liczne zasługi i zajmując postawę wręcz roszczeniową. Szlachcic uznał wyciąganie sprawy „Żelazo” za polityczny spisek: „Sprawa jest bardzo dziwna. (…) Uważam, że chce się pewną grupę osób skompromitować. Nie rozumiem, dlaczego? Oczernia się moją osobę w sposób wyjątkowy. Kompromituje się starych komunistów”. Z kolei Milewski pytany niemal wprost, gdzie jest złoto, udawał, że nie bardzo wie, o czym mowa. Wspomniał za to o swoich zasługach dla Polski Ludowej i miał władzom PZPR za złe, że jako jedyny znaczący działacz partyjny nie dostał żadnego odznaczenia na 40-lecie PRL.
Ostatecznie tylko Milewski został usunięty z PZPR. Szlachcic i zaangażowani w aferę „Żelazo” oficerowie wywiadu otrzymali… nagany partyjne. Tych, którzy jeszcze pracowali w resorcie lub na stanowiskach państwowych, wysłano wcześniej na emeryturę, ale żadnemu z nich nie spadł włos z głowy.
Już po upadku komunizmu gen. Wojciech Jaruzelski utrzymywał, że sprawę „Żelazo” zamknięto, nikogo nie stawiając przed sądem ze względu na „interes kraju”, by nie dekonspirować działalności wywiadu PRL za granicą. Oczywiście była to nieprawda, bo Wydział III Departamentu I nie prowadził godnych uwagi działań wywiadowczych. Prawdziwym powodem zatuszowania sprawy było ukrycie afery ukazującej degrengoladę wywiadu i komunistycznego aparatu władzy. Zestawiając wysokich funkcjonariuszy MSW i kierownictwa partyjnego z działalnością Janoszów trudno jednoznacznie orzec, kto tu był bardziej bezwzględny i zdemoralizowany.
Ze względu na charakter operacji „Żelazo” i strach przed ewentualnym jej ujawnieniem Mieczysław Janosz dopiął swego i doprowadził do wypuszczenia brata. W czasie posiedzenia Biura Politycznego KC w listopadzie 1984 r. Kiszczak mówił: „Szybko musiałem podjąć decyzję o wypuszczeniu z więzienia aresztowanego Kazimierza Janosza (cena za informację i milczenie), a teraz gimnastykuję się, jak uchronić bandziora przed zasłużoną karą, żeby milczał”.
Trudno o lepszą wizytówkę poziomu MSW i władz PRL w latach 80. Na co dzień prężyły muskuły, represjonując dziesiątki tysięcy obywateli. Ale mechanizmy ich funkcjonowania były takie, że w przypadku braci Janoszów trzeba było ugiąć się przed szantażem dwóch zwyczajnych bandytów.
Źródło:

