Jarosław Stróżyk, jedna z twarzy resetu polsko-rosyjskiego, powinien zniknąć z życia politycznego – tak jak po 2015 r. W swoim stylu recenzował MON, Antoniego Macierewicza, zakupy zbrojeniowe, prognozował, że Władimir Putin nie zaatakuje Ukrainy. I tak powinno pozostać. Niech się pan od doktoratu w Siedlcach u towarzysza z WSI produkuje w antypisowskich mediach. Niestety, dzięki powrotowi Donalda Tuska do władzy i rekonstrukcji historycznej Stróżyk odpowiada za kontrwywiad wojskowy i badanie rosyjskich wpływów w Polsce. Ubiegłotygodniowy pokaz slajdów był dobitnym dowodem na to, jakie ma kompetencje.
Miał to być „ostateczny koniec PiS i Antoniego Macierewicza”, o którym słyszymy z różnym natężeniem od 2010 r. Wiekopomne dzieło z niezbitymi dowodami na rosyjskie kontakty na prawicy, z których ta już się nie podniesie. Raportu komisji Jarosława Stróżyka jednak wciąż nie ma – mimo hucznych zapowiedzi. Donald Tusk ogłaszał wiosną, po utworzeniu rządowej komisji – członków wybierali ministrowie gabinetu koalicyjnego – że dokument na temat rosyjskich wpływów w latach 2004–2023 pojawi się w czerwcu. Nie przeszkadzał w tej zapowiedzi nakładający się termin wyborów europarlamentarnych, co ewidentnie w przypadku rządów PiS stanowiłoby asumpt do zwołania wiecu. Z dużą obsuwą dokument pojawił się w lipcu. Otrzymaliśmy od komisji pobierającej pieniądze z budżetu państwa – i to niemałe, wszak według doniesień miała kosztować podatników ponad milion złotych od czasu jej powołania pół roku temu – trzy kartki jak psu wyjęte z gardła. Zero faktów, nawet publicystyki. Dlatego wszyscy, a najbardziej media liberalne, ostrzyli sobie zęby na zapowiadaną konferencję Jarosława Stróżyka pod koniec października. By wreszcie dostać konkretną wiedzę, której – nie ma wątpliwości – rządzący użyją w nadchodzącej kampanii prezydenckiej. Efekt był taki, że nawet prorządowy Onet grzmiał o kompromitacji generała.
To, co rzucało się w oczy, to niepoważne traktowanie odbiorców. Stróżyk pokazał slajdy, które w PowerPoincie mógłby wykonać gimnazjalista i to dużo czytelniej. Ci sami, którzy drwili z konferencji Mateusza Morawieckiego, gdy był premierem w pierwszej kadencji po wygranej PiS, dziwnie zamilkli. Ale to nie warstwa wizerunkowa była na konferencji najważniejsza. Otóż Stróżyk manipulował ile wlezie, byle wywołać obliczony wcześniej efekt, licząc na zaniki pamięci u odbiorców. Jednym z najważniejszych zarzutów szefa SKW pod adresem gabinetu Zjednoczonej Prawicy jest to, że miał rzekomo zignorować bardzo poważne sygnały od natowskich sojuszników, że zbliża się wielkimi krokami wojna na Ukrainie. Stróżyk nie odrobił najprostszego zadania domowego, nim przeszedł do wysuwania oskarżeń – nie sprawdził podstawowych faktów.
Najprostszy research w Google’u pokazałby, że w listopadzie 2021 r. premier i ministrowie zorganizowali spotkanie z ówczesną opozycją, na którym przekazali najważniejsze informacje o sytuacji na granicach naszego wschodniego sąsiada. Zacytujmy tytuł depeszy „Gazety Wyborczej”: „Po spotkaniu premiera z opozycją: rząd straszy nową agresją Rosji, a Terlecki pilnuje Morawieckiego”. Sam Borys Budka mówił w TVN24, że Morawiecki wykorzystał spotkanie do chwalenia się zabiegami dyplomatycznymi ws. Ukrainy. Zatem zarzut, iż „nie pozostał ślad dyskusji” na temat możliwej rosyjskiej agresji, jest humbugiem.
Zarzut drugi, równie kuriozalny, brzmiał: wywiad z ambasadorem Rosji Siergiejem Andriejewem w tygodniku „Sieci” jest kolejnym dowodem na rosyjskie wpływy w Polsce. Stróżyk mówił to w kontekście polskiej władzy. Nie będę bronił kuriozalnego pomysłu, by dać się wypowiedzieć komuś działającemu pod przykrywką interesów Władimira Putina. Zapewne taki wywiad, gdyby nie wybuch wojny zimą 2022 r., przeszedłby bez większych kontrowersji. Natomiast pomysł redakcji tygodnika, choćby i fatalny, nie może obciążać konta polskiego państwa. A dokładnie to zrobił Stróżyk.
W świetle najnowszej publikacji Sławomira Cenckiewicza, Mariusza Kozłowskiego i Michała Rachonia w „Gazecie Polskiej Codziennie” należy zresztą zapytać: kiedy Andriejew oznacza wpływ rosyjski na polskich urzędników czy wojskowych? Gdy udziela wywiadu dziennikarzom czy może gdy uczelnia, na której doktoryzował się szef SKW, współorganizuje konferencje z Rosjanami, zawiera umowy z instytutami rosyjskimi i... zaprasza do debat ambasadora Federacji Rosyjskiej?
Stróżyk zarzucił też rządowi PiS, uwaga, umacnianie rosyjskich wpływów w Stanach Zjednoczonych. Brzmi poważnie, aż wgłębimy się, o co chodzi. Otóż komisja stwierdziła, że poprzedni gabinet w zakresie obronności współpracował z firmą lobbingową BGR Group.
– Ta firma to już konglomerat działania na rzecz Federacji Rosyjskiej: działania na rzecz Alfa Banku, dwóch spółek Gazpromu, spółki zajmującej się Nord Streamem 2, reprezentującej również byłego prezesa banku w Moskwie – obwieścił Stróżyk. Sęk w tym, że umowę z BGR Group podpisał Bogdan Klich, ówczesny szef MON, w 2008 r. Polskie władze zdecydowały się zerwać współpracę, gdy stwierdzono związki firmy z gazociągiem Nord Stream 2. Ze Stróżykiem jest jak z popularnym powiedzeniem: słyszy, że biją dzwony, ale nie wie, w którym kościele.
Zarzucać zdradę dyplomatyczną tylko dlatego, że MON za czasów Antoniego Macierewicza zrezygnowało z zakupu caracali – wielozadaniowych śmigłowców, które kolejne państwa oddawały do serwisu, a część również nie chciała ich nabyć, jak ZEA czy Kuwejt – brzmi jak groteska. Pytanie, dlaczego jeden z poważnych członków komisji ds. rosyjskich i białoruskich wpływów, prof. Grzegorz Motyka, firmuje występy Stróżyka? Jeśli ktoś zmusza do tego cenionego historyka, niech mrugnie trzy razy.
Po lekturze tekstu Sławomira Cenckiewicza, Mariusza Kozłowskiego i Michała Rachonia na temat związków szefa SKW z Uniwersytetem w Siedlcach, którego rektor płk Mirosław Minkina wywodzi się z komunistycznego wojska i WSI, a jednocześnie był opiekunem pracy doktoranckiej Stróżyka, zasadne jest pytanie o kompetencje i niebezpieczne związki szefa SKW. To ta uczelnia podpisała łącznie ponad 30 umów z rosyjskimi i białoruskimi instytutami na przestrzeni kilku lat. Stróżyk był uczestnikiem debat o polsko-rosyjskich stosunkach, na które zapraszani byli przez jego Alma Mater tacy ludzie jak Siergiej Andriejew, a w komitecie organizacyjnym VI Międzynarodowej Konferencji Naukowej z cyklu „Polska – Rosja” w 2019 r. nie zabrakło prof. Władimira Juriewicza Stromowa powiązanego z sektorem wojskowym i MON Federacji Rosyjskiej.
Jak ktoś z takim CV i kontaktami może strzec polskiego bezpieczeństwa i wysuwać oskarżenia pod adresem tych, którzy akurat w kwestii Rosji nigdy nie zmienili zdania? Skoro wywiad z rosyjskim ambasadorem stanowi dowód na rosyjski wpływ na polskie władze, czym jest współpraca z uczelnią zapraszającą Andriejewa na konferencje i poczęstunek tortem z flagami Polski i Rosji? Czy najzwyczajniej w świecie nie jest panu wstyd, panie Stróżyk?