Ostatnie wydarzenia pokazują, do jakiego stopnia Tusk zdegenerował własną partię i służebne względem PO media. Na ich tle reszta opozycji zaczyna się wręcz jawić jako zdroworozsądkowi państwowcy. Histeria, jaką usiłował rozpętać były premier w kontekście pani Joanny, idealnie oddaje przyjęty przez tę partię modus operandi. Nie ma on wiele wspólnego z normalną polityką, przypomina bardziej działanie sekty, składającej ofiary z ludzi. W tym momencie Tusk i PO chcą jednego. Trupów.
Sytuacja jest prosta. Aktualnie największym problemem PO jest to, że pani Joanna żyje. Nie można więc odpowiednio nakręcić histerii i trzeba powoli jej casus wygaszać.
Zwłaszcza że ona sama nie pomaga Platformie swoim zachowaniem i wypowiedziami, a także kolejnymi faktami, o których dowiaduje się opinia publiczna (tak z jej życiorysu, jak i z samego zatrzymania, jak chociażby „drobny” fakt, że miała 1,5 promila alkoholu we krwi).
Pani Joanna miała być „everywoman”, osobą, z której losem może się utożsamić każda Polka. Uniemożliwiła to sama „wyrazistość” bohaterki, którą PO chciało wciągnąć na swoje sztandary, oraz kolejne fakty pokazujące prawdziwy powód interwencji lekarzy i policji. Gdyby nie żyła, Platformie byłoby dużo łatwiej. Partia ta zresztą pokazała już wielokrotnie, że nie ma sobie równych w tańczeniu na grobach. Nikt by się nie wgłębiał w historię, w prawdziwy kontekst wydarzeń, które doprowadziły do tej tragedii (jak w przypadku strasznej tragedii Joanny, zmarłej na sepsę z powodu błędów lekarskich). Trup już nie mówi, łatwiej więc można zrobić z niego figurę wspomnianego everymana. Dodatkowo, z racji ogromu ładunku emocjonalnego, jaki niesie z sobą tego typu tragedia, zamiast prób doszukiwania się prawdy, w odbiorcach górę biorą emocje, tak strach, jak i wściekłość, oraz, naturalna w takiej sytuacji, potrzeba znalezienia winnego, napiętnowania go. Możemy być pewni, że gdyby pani Joanna zrobiła to, czego obawiała się przyjmująca ją lekarka, czyli popełniła samobójstwo, PO by tę sytuację narracyjnie wygrała. Operując oczywiście kłamstwem, skrajną manipulacją, zdołałaby jednak zrobić z niej symbol. Może fałszywy, ale oddziałujący na zbiorową świadomość. Kolejny dowód na ludobójstwo dokonywane przez reżim Kaczyńskiego.
Nie znaczy to, że Platforma i służebne względem niej media nie starały się z pani Joanny zrobić trupa (tak, brzmi to potwornie, ale właśnie taka była ich taktyka). Czasem robiły to ostentacyjnie – na przykład przez wiele godzin na gazeta.pl można było przeczytać info, że Pani Joanna... zmarła. W podobne tony uderzali w internecie też trolle PO. Częściej robiono to subtelniej, po prostu wymieniając jej casus w jednym rzędzie z przypadkami realnych tragedii. Widać jednak już, że nie zdało to egzaminu. Jest to dla PO bardzo poważny problem, bowiem ta partia potrzebuje trupa. Przy przyjętej przez nich aktualnie strategii politycznej, nie mogą się obyć bez tragedii, koszmaru.
Świadczy zresztą o tym fakt, że samo PO przyznało, iż pomysł na Marsz „Miliona Serc” (ad vocem – co za kuriozalna, infantylna nazwa) pojawił się wiele tygodni wcześniej, tylko „szukali” dogodnego momentu, żeby to ogłosić. Skoro to jednak, używając kolokwializmu, „nie wypaliło”, pozostało im tylko czekać – jak hieny czy sępy – na tragedię.
Niedawno szerokim echem odbił się wywiad, jakiego udzielił wczorajszy lewicowiec, dziś wierny żołnierz PO i związanych z nią salonów, Sławomir Sierakowski. Z rozbrajającą szczerością stwierdził on, że Platforma ma poważny problem, bo za czasów PiS-u się po prostu dobrze żyje. Oczywiście post factum, gdy nieszczęśnik zorientował się, co „palnął”, zaczął się tłumaczyć, że chodziło mu o to, iż obecny rząd nie rozstrzeliwuje ludzi. Abstrahując jednak od tej groteski, Sierakowski przypadkiem powiedział coś bardzo istotnego, i to wcale nie o efektach aktualnych rządów PiS-u. Otóż przyznał on, że Platforma w swoim działaniu politycznym potrafi tylko pasożytować na tym, co negatywne. Inaczej jest bezbronna. Skoro zaś jest dobrze, to Platforma, mówiąc kolokwialnie, musi tworzyć świat alternatywny, w którym jesteśmy w trakcie ostatecznej zagłady i upadku. Inaczej musiałaby zacząć z PiS dyskusję o tym, co można by zrobić lepiej, co usprawnić, po prostu podjąć merytoryczną debatę.
Tymczasem jest ona do tego intelektualnie niezdolna.
Dlatego jej podstawowy, aktualny przekaz jest tylko formą emocjonalnego dyscyplinowania swoich wyborców z poziomu rozmaitych „autorytetów”. Widać to szczególnie w mediach PO, gdzie raz po raz wyciągani są kolejni aktorzy czy inni celebryci, których elektorat PO uważa za „wielki świat” (ostatnim przykładem był zupełnie kuriozalny wywiad z Chyrą w „Newsweeku”). Próżno tam szukać jakichkolwiek argumentów czy idei (zresztą czy od tego są aktorzy i celebryci?). Zamiast tego mamy emocjonalną szopkę, pełną wyzwisk, groteskowych bredni o polskim piekle, przy którym chowają się nawet czasy stalinizmu, bełkot, którego celem jest tylko odpowiednie pobudzenie emocjonalne czytelnika.
Tusk nie ma bowiem za sobą żadnych argumentów. Działa tylko na zasadzie histerycznego wzmożenia i możliwego „popłynięcia” na fali emocji, którą wywoła odpowiednio apokaliptyczną narracją. Widać to było bardzo wyraźnie przy marszu 4 czerwca. Oczywiście była to „apokalipsa” na wesoło w tym sensie, że podstawowa narracja stojąca za tym wydarzeniem miała element optymistyczny. Owszem, zło niszczy Polskę, ale zbawienie jest tuż-tuż. Niemniej jedyny przekaz oferowany przez Tuska był emocjonalny, niepolityczny – że PO pokona smutnych ludzi, że wygrają szczęście, nadzieja i miłość, pokonując mroczne demony. To jednak wystarczy „na krótko”. PO wie, że dużo lepszy jest, jako paliwo, trup.
Opisywana powyżej taktyka nakręcania do maksimum emocji społecznych musi być cykliczna, po pierwsze dlatego, że tak silne uczucia z zasady mają tendencję do szybkiego „wypalania się”, po drugie – ponieważ każde wydarzenie, nieważne jak tragiczne i jak zmanipulowane przez zdolne do wszystkiego PO i jej media, prędzej czy później przegra w zderzeniu z rzeczywistością, z tą „straszną” sytuacją, jaką opisywał Sierakowski, że Polakom się dobrze żyje. Dlatego rytuał histerii musi odbywać się wciąż na nowo, musi mieć też do tego odpowiedni pretekst. Właśnie na to czekają teraz Tusk i jego partia. Owa cykliczność ma też wymiar czysto praktyczny. Pozwala to PO dominować nad resztą opozycji, pokazywać się jako konieczne spiritus movens owej „walki o wolność”.
Tylko nawet tak marna opozycja, jak Hołownia i PSL, zwłaszcza po marszu 4 czerwca, ma świadomość, że to dla niej samobójcza polityka. Stąd tak mocno dystansują się od idei Marszu „Miliona Serc” wypowiedzi reprezentantów Trzeciej Drogi czy lewicy, niektórzy wprost potrafili stwierdzić, że „nie powinno się na tragedii robić polityki”. Teza oczywiście właściwa, niemniej można śmiało założyć, że to nie nagle odkryta przyzwoitość skłoniła wspomnianych polityków do takich refleksji. Zauważmy jednak, że gdyby sytuacja pani Joanny faktycznie zakończyła się z jakichś przyczyn tragicznie, reszta opozycji miałaby dużo mniejsze pole manewru w obliczu rozpętanej przez PO i jej media histerycznej nagonki na rząd.
Warto na koniec zaznaczyć, że taktyka Tuska nie jest formą normalnej politycznej rywalizacji. Dużo bardziej przypomina to cykliczny rytuał prymitywnej sekty. Tusk, niczym guru religijny, raz po raz ogłasza kolejną ostateczną walkę ze złem. Jak w wypadku sekt to, że raz za razem do niczego nie dochodzi, zaś obiecane zbawienie się nie realizuje, w niczym nie przeszkadza. Ważne jest tylko to, żeby utrzymywać cykliczność tego rytuału, ta zaś wymaga kolejnych pretekstów. Zważywszy, jak radykalny jest dyskurs PO, jak absurdalne snuje ona opowieści o faszyzmie, reżimie czy dyktaturze, PO, mówiąc wprost, potrzebuje krwi. Jest to więc sekta, która potrzebuje cyklicznych ofiar z ludzi. Tym kończy się skrajny populizm Tuska, zastąpienie przez niego debaty histerią, zniszczenie polityki, zamiana jej we wrzask i w agresję.