Pierwszym sygnałem, że Kreml na serio rozpoczął działania na rzecz odbudowania dawnego imperium, był atak na Gruzję. To Lech Kaczyński – swoją wyprawą do Tbilisi wraz z przywódcami naszej części Europy – zatrzymał wtedy inwazję. Kpiny i szyderstwa, jakimi próbowano unieważnić znaczenie działań prezydenta Kaczyńskiego, a jednocześnie umniejszyć zagrożenie, z jakim zmagała się wtedy Gruzja, należy do jednego z charakterystycznych, znaczących dokonań rosyjskiej agentury wpływu w Polsce i w Europie.
Nagle, dopiero za sprawą wojny w Ukrainie, odkrywana jest tam przed opinią publiczną zupełnie inna Rosja – barbarzyńska, terrorystyczna, imperialna. A przecież myśmy tu, w Polsce, wszystko wiedzieli. Było to jasno powiedziane przez Lecha Kaczyńskiego na wiecu w Tbilisi – że teraz Gruzja, potem Ukraina, potem kraje bałtyckie, a potem Polska.
Tylko że kiedy Lech Kaczyński to mówił, mało kto mógł to w Polsce zobaczyć. Już transmisja na żywo była zakłócana jakimiś wyładowaniami, burzami, które uniemożliwiały dobrą jakość. Kilka lat potem realizując film „Prezydent”, szukałam zapisu tego wystąpienia. Zwróciliśmy się z ekipą realizującą ten film na zlecenie „Gazety Polskiej” do trzech telewizji – chcieliśmy kupić zapis tego wystąpienia. TVN, Polsat, TVP – podporządkowane w 2012 roku polityce PO –odmówiły. Nie dysponowały żadnym nadającym się do emisji nagraniem wystąpienia śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Tbilisi. Udało się uzyskać nam je dopiero od publicznej telewizji w Gruzji!
Gdy 10 kwietnia 2010 roku na cmentarzu polskich oficerów w Katyniu dowiedziałam się o katastrofie samolotu z polską delegacją, nie miałam wątpliwości, jak rozumieć to, co się wydarzyło. Nie mieli jej też obecni tam Polacy – po obu stronach spontanicznie ułożonego ze zniczy krzyża umieszczono kartony z napisem „Katyń II”. Także ówczesne słowa Putina o Katyniu, że była to „osobista zemsta Stalina”, które wypowiedział na wspólnych z Donaldem Tuskiem uroczystościach w Katyniu, gdy udało mu się, dzięki działaniom rządu PO-PSL, rozdzielić te uroczystości i doprowadzić do tego, że polski premier wolał świętować z Putinem niż z Lechem Kaczyńskim, odczytywano jednoznacznie – Smoleńsk to osobista zemsta Putina. Zemsta na Kaczyńskim, na rodzinach katyńskich, na polskich patriotach, którzy PRZESZKADZAJĄ. Piszę tu o wrażeniach i emocjach, przeświadczeniach i intuicjach – takie lub podobne myśli towarzyszą nam przecież od ponad dekady. Tak, my tu, nad Wisłą wiedzieliśmy, co robi i co szykuje Kreml. Część Polaków próbowała zastosować taktykę wyparcia tej świadomości. Ale gdy dziś spytamy kogoś na ulicy, jak ocenia to, co zdarzyło się w Smoleńsku – nie padnie już odpowiedź przyszykowana przez „Wyborczą” czy TVN albo innych propagandystów Tuska. Błazenada, teatr pozorów, cała ta fałszywa fasada runęła.
Dziś Ukraina walczy i jej żołnierze ginąc w starciu z imperium zła, wypełniają scenariusz w tej części Europy znany. Czy to, że tak bardzo, tak boleśnie przekonujemy się, jak bardzo mieliśmy rację w swoich diagnozach, czym jest Rosja Putina, uprawnia nas do rozliczenia tych, którzy tak strasznie, tak boleśnie się mylili? Oczywiście że tak. To rozliczenie powinno znaleźć wyraz w odrzuceniu w głosowaniu w kolejnych wyborach tych, którzy mylili się tak dramatycznie. Politycy PO i PSL udowodnili po wielekroć, że nie powinni nigdy już pełnić żadnych poważniejszych funkcji w państwie – umizgi do Putina, lekceważenie interesów i aspiracji zachodnich Ukrainy, a także niemal całkowite rozbrojenie kraju – takich błędów się nie wybacza. Takie rozliczenie powinno też dotyczyć dziennikarzy – trudno uważać za wiarygodnych tych, którzy niegdyś służyli w szeregach przemysłu pogardy, a potem – jak choćby Jacek Żakowski – lekceważyli obawy o bezpieczeństwo kraju, klarując, że silna armia nie jest nam potrzebna, bo „przecież NATO nas obroni”. Tych nazwisk można wymieniać mrowie. Ten straszny czas to także moment ich demaskacji – i dziś albo schowali się gdzieś i milczą, albo szykują się do ataku na PiS.
Na razie Polacy nie chcą ich zbytnio słuchać – zmobilizowani i zajęci pomocą Ukrainie, odrzucają próbki szczucia. Ale nie mamy wątpliwości – oni ruszą zaraz, muszą rozbić wspólnotę, bo jak wiadomo, gdy Polacy są zjednoczeni, postkomuna nie ma szans. „Czas już skończyć z tą fałszywą jednością” – próbował ogłosić Tomasz Lis, próbują już dzielić i inni. Oczywiście nie ma wątpliwości, że im się znów jakoś uda. Ale to rozliczenie przez opinię publiczną, w oczach której tak wiele nazwisk zalicza upadek – wiarygodności, przyzwoitości, rzetelności – następuje przecież i będzie miało trwałe znaczenie.
Jeśli chcemy pokoju, musimy szykować się do wojny. To także weryfikacja – w naszych własnych oczach – tych liderów opinii i tych polityków, którzy to utrudniają.