Na podawaniu nogi zamiast ręki przegrał Wałęsa i nic nie pomogły wyjaśnienia, że to była prowokacja. Sromotnie poległ Krzaklewski, który fatalnie rozpoczął kampanię od ataków na Kwaśniewskiego, i znów mało kogo interesowało, że Kwaśniewski rzeczywiście szydził z Jana Pawła II. Cała seria przegranych wyborów przez PiS zawsze miała tę samą przyczynę: albo ostry kurs samego PiS, albo przyklejanie „gęby” agresorów. Niektórzy komentatorzy twierdzili, że w 2011 roku PiS przegrał dlatego, że Jarosław Kaczyński zaatakował Angelę Merkel. W mojej ocenie jest tu sporo przesady, ale w połączeniu z innymi błędami z tej samej półki, końcowy efekt był taki, a nie inny. W końcu PO i Komorowski przegrali w 2015 roku i przegrywają do dziś z powodu agresji pod hasłami: „totalna opozycja”, „ulica i zagranica”, „milion na ulicach” itd. Kto ma oczy, ten widzi, że w tym krótkim opisie i śmiem twierdzić, że bardzo obiektywnym, nie ma żadnego naciągania faktów pod tezę, ale teza sama się udowadnia. W polskich realiach czy nawet politycznej tradycji żadna forma agresji nie przebije się, a już na pewno nie w wykonaniu wynajętych zbirów, których twarze są rozpoznawalne na każdym rogu internetu. Wniosek dla mnie jest prosty i jedyny. Akcje z udziałem Kidawy-Błońskiej i Szczurka to ciężka orka na rzecz zwycięstwa Andrzeja Dudy. Owszem, człowiekowi robi się mdło, gdy na to patrzy, ale trzymam kciuki, żeby nic się nie zmieniło.
Agresja przegrywa wybory
W Polsce od zawsze tak się dzieje, w przeciwieństwie do kampanii amerykańskich, gdzie brutalność się opłaca, a kandydaci niemal tarzają się na ringu wypełnionym kisielem. Polska polityka nie zna takiego przypadku, aby kandydat lub partia, która zachowuje się agresywnie, odniosła wyborczy sukces.