Służyć w taborach
Francuskie wydanie magazynu „Vogue” ogłosiło właśnie Anję Rubik modelką roku 2014. Czy to kobieta sukcesu? Bez wątpienia. A czy Zofia Romaszewska jest kobietą sukcesu?
Pochodzi jednak z całkiem innego porządku niż ten, który kierował życiem Zbigniewa, Zofii i Agnieszki Romaszewskich, o czym przekonać się można podczas lektury wydanej właśnie rozmowy-rzeki, którą przeprowadził Piotr Skwieciński. Opublikowało ją wydawnictwo Trzecia Strona pt. „Romaszewscy. Autobiografia”.
Sukces życiowy?
Można dość precyzyjnie wyznaczyć moment, kiedy słowo „sukces” stało się zaklęciem otwierającym wrota do ziemskiej arkadii. Miesięcznik pod tym tytułem wkroczył na polski rynek w kwietniu 1990 r. Był pierwszym luksusowym pismem w lakierowanych okładkach – zwiastunem nowej epoki, która „sukces” ulokowała na ołtarzu i jęła bić przed nim pokłony.
Przedtem było to pojęcie o dość ograniczonym zasięgu, zwykle ściśle powiązane z jakimś bardzo konkretnym i wymiernym osiągnięciem: sukcesem mógł być medal olimpijski albo udana premiera teatralna. Jakkolwiek dzisiaj wydaje się to niepojęte – „sukces życiowy” albo jego brak raczej nie spędzał ludziom snu z powiek, nie mierzył wartości ich egzystencji, nie wyznaczał horyzontu aspiracji. Życie nie było grą, której sens wyznacza wielkość zdobytej nagrody – posady, pozycji, kariery, eleganckiego domu czy samochodu. Rzecz jasna, zawsze istnieli ludzie skoncentrowani głównie na tego rodzaju korzyściach. Nie oni jednak narzucali ton. Klimat duchowy drugiej połowy XX w. kształtowało pokolenie doświadczone przez dwie wojny światowe, boleśnie świadome, jak krucha i niepewna jest ludzka kondycja, jak łatwo ześlizgnąć się ze szczytów społecznej hierarchii na jej dno, jak szybko płoną domy, przepadają majątki, „przemija postać świata”. Pokolenie przekonane, że jedyny niezbywalny kapitał to ten, który człowiek niesie w sobie – w sercu, w umyśle, w duszy, a zatem charakter, intelekt, zdolności są właściwą miarą wartości człowieka, reszta to dobra ulotne, które obroty koła fortuny w każdej chwili obrócić mogą w perzynę.
W tej perspektywie i sukces, i porażka były z natury rzeczy kategoriami doraźnymi i przemijającymi, a czynienie z nich miary wartości wydawało się zwyczajnie głupie. Życie postrzegano jako sumę doświadczeń, przeżyć, dokonań. Jako podróż, pomyślną o tyle, o ile udało się ją odbyć w samodzielnie wyznaczonym kierunku, drogą uznaną za słuszną, bez nadmiernych odstępstw od własnych wyobrażeń o tym, co dobre, a co złe. I o takim właśnie życiu opowiadają Romaszewscy – trudnym, burzliwym, często ubogim, rzadko wygodnym, pełnym rozczarowań, ale przecież zarazem aktywnym, pasjonującym, spełnionym. I przez to – szczęśliwym, bo przesyconym uczuciem trwałej satysfakcji i wewnętrznej równowagi, niedostępnej tym wszystkim, którym poczucie własnej wartości zapewnia tylko aplauz gawiedzi lub wysoka lokata w tym czy innym rankingu.
Urządzić życie lepsze i sprawiedliwsze…
„Kiedyś panowało przeświadczenie, że kariera jest rzeczą wtórną – mówi Zofia Romaszewska. – Robiło się ją niejako przy okazji jakiejś działalności, a nie działało się dla kariery. Teraz kariera jest wartością podstawową. To ma dalekie i bardzo rozległe skutki”.
Także dla polityki, bo naturalną koleją rzeczy o niej mówi się w książce najwięcej. Tyle że jest to całkiem inna polityka niż ta, którą zwykliśmy śledzić na ekranach telewizyjnych. Oto Zofia Romaszewska wspomina swoich dziadków: Zofię i Ksawerego Praussów, działaczy niepodległościowych PPS-u, aktywnych w II RP – on był pierwszym ministrem edukacji, ona – posłem na Sejm, stworzyła ustawę o pomocy społecznej i polską inspekcję pracy. Przy tej okazji czytamy: „Piłsudski kiedyś powiedział »Chcemy Polski niepodległej, abyśmy tam mogli urządzić życie lepsze i sprawiedliwsze dla wszystkich«. Ja wiem, że to dzisiaj patetycznie brzmi, ale i babcia, i dziadek właśnie tak myśleli”.
Tak też najwidoczniej myśleli sami Romaszewscy, niezmordowani w powoływaniu kolejnych komisji interwencyjnych – w KSS KOR, w Solidarności, wreszcie w Senacie RP – by nieść pomoc prześladowanym, walczyć z niesprawiedliwością i krzywdą społeczną. Polityka w ich rozumieniu była służbą ludziom. Dlatego nie mogli pogodzić się z postępującą alienacją elit opozycyjnych, z ich rosnącą pogardą dla współobywateli, z oligarchizacją ustroju państwa. W konsekwencji spychani byli na margines życia politycznego, coraz mocniej izolowani przez dawnych przyjaciół z podziemia, zaprzedanych teraz interesom establishmentu III RP. Nie oczekiwali profitów ze swojej działalności i też ich nie uzyskali – Zofia, jak wyjaśnia, ostatecznie otrzymała tylko rentę socjalną w wysokości 900 zł. Pozostała jednak wierna roli, którą sama wybrała. Tak o niej opowiada: „Ja zawsze lokowałam się, z pełną świadomością, w »taborach«. Czyli nie w miejscach, gdzie można zabłysnąć, tylko tam, gdzie ci, co błyszczą, mają zaplecze. Tabory są bardzo ważne. Są niedoceniane i dlatego nikt nie chce w nich służyć. A przecież muszą istnieć, bo musi istnieć zaplecze. I to zaplecze powinno być obdarzane szacunkiem, bo inaczej nikt tam nie przyjdzie. Ja wielokrotnie dokonywałam tego wyboru – przecież ktoś tam, w taborach musi być, a w nich jest zwykle taki mały tłok…”.
No właśnie. Czy nie dlatego polska polityka pozostaje tak beznadziejnie nieskuteczna, prawdę powiedziawszy, tyleż po stronie władzy, ile i opozycji? Wszędzie roi się od generałów, ordynansa żadnego…
Testament Romaszewskiego
Los zrządził, że książka – niestety, niedokończona – zyskała charakter testamentu Zbigniewa Romaszewskiego. To nadaje jej specjalną rangę, ale błędem byłoby umieszczać ją na półce z historią najnowszą. Wydaje się na wskroś aktualna, więcej: wychylona ku przyszłości. Chyba nie przypadkiem ukazała się u progu roku wyborczego: w jego trakcie może pełnić rolę przewodnika służącego odnalezieniu drogi do… Nie! Nie do sukcesu.
Do lepszego życia w służbie sprawiedliwej Rzeczypospolitej.