To nie jest tak, że Merkel wraz z opuszczeniem Kanzleramtu wyparowała. Plakat z wizerunkiem Merkel reklamujący wystawę jej portretów w Niemieckim Muzeum Historycznym przypomina o byłej kanclerz już z murów stacji metra. W muzeum Merkel swoim mentorskim wzrokiem patrzy z czarno-białych fotografii Herlinde Koelbl na ludzi, którzy za chwilę zejdą piętro niżej na wystawę „Karol Marx i kapitalizm”, albo jeszcze głębiej, w świat rozbuchanej niemieckości Richarda Wagnera. Była pani na Berlinie – wielka nieobecna debaty o Rosji i Ukrainie, wielbicielka renesansu, która zamiast do Buczy wyruszyła do Florencji, bo „szesnaście lat nie miała na takie rzeczy czasu”. We wtorek ze sceny teatru Berliner Ensemble Merkel po raz pierwszy szerzej odniosła się do swoich relacji z Władimirem Putinem i zarzutu, że uprawiając politykę appeasementu względem Rosji, przyczyniła się do jej napaści na Ukrainę. Merkel nie czuje się winna, ale nie zjadłaby kolacji z Anną Netrebko, poza tym Ameryka irytowała ją swoim podejściem do Nord Streamu 2 i nie pamięta, czy po aneksji Krymu nakrzyczała na Putina po rosyjsku. Merkel z wystawy spotkała w ostatni wtorek Merkel z czasu swojej decyzyjności w Berlinie. Obie równie niewzruszone, nieuchwytne. Z domieszką tego, co można by nazwać specyficznym tupetem oberszefowej przekonanej o swojej absolutnej racji. We wszystkim.
Jeden z wiernych „żołnierzy” Donalda Tuska, poseł Marcin Kierwiński, szef warszawskich struktur miał ostrzec radnych miejskich i dzielnicowych z PO, że jeśli zaangażują się w projekt polityczny Rafała Trzaskowskiego, to nie mają co liczyć na dobre miejsca na listach wyborczych w 2023 roku. O walce buldogów w PO i nie tylko o tym przeczytacie Państwo już we wtorkowej Gazecie Polskiej Codziennie – na papierze oraz online.