Uratowany w dramatycznych okolicznościach remis (2:2) w derbach z Widzewem przesądził o tym, że Wojciech Stawowy przestał być trenerem ŁKS-u. Jego następcą został Ireneusz Mamrot, który w sezonie 2017/2018 doprowadził Jagiellonię Białystok do wicemistrzostwa Polski i finału krajowego pucharu. Teraz ma przed sobą równie trudny cel do zrealizowania – powrót z klubem z Alei Unii do Ekstraklasy.
Niezależna.pl: - Promocja do Ekstraklasy jest w ogóle realna? Do prowadzącej w tabeli Niecieczy ŁKS traci aż osiem punktów.
Ireneusz Mamrot: Zgadza się, ale nie zapominajmy, że bezpośredni awans uzyskają dwie drużyny. A do wicelidera Górnika Łęczna brakuje nam tylko dwóch punktów. Różnice między sześcioma zespołami z czołówki są na tyle niewielkie, że trzy, cztery kolejki mogą przynieść sporo zmian w tabeli. Przykładem Termalica Nieciecza, która do niedawna regularnie punktowała, a w tym roku zanotowała dwa remisy z rzędu, zdobywając bramki w końcówkach. Sam to przeżyłem w Jagiellonii, gdzie przez pewien czas wygrywaliśmy dzięki golom zdobytym w końcowych minutach meczów, by w finale Pucharu Polski przegrać po stracie bramki w ostatniej akcji spotkania. Do dziś mnie to boli... Cóż, życie... Poza tym wiosną, już tradycyjnie, punktują zespoły z dołu tabeli. Z doświadczenia wiem, że w I lidze tylko raz nie awansował zespół, który zdobył 69-70 punktów. To była Wisła Płock. W każdym innym przypadku taki dorobek wystarczał do promocji.
Oglądał pan derby Łodzi?
Widziałem wygrany 2:1 mecz z Odrą Opole oraz spotkanie z Widzewem.
I jak grał ŁKS?
Swoje wnioski mam, ale nie zamierzam ich upubliczniać. Nie chcę oceniać poprzedników, podobnie jak nie lubię, gdy po odejściu z klubu, następca recenzuje to jak ja pracowałem.
Zgodzi się pan z opiniami, że ŁKS jest jednym z faworytów do awansu, choćby dlatego, że jego kadra w porównaniu do ubiegłorocznych występów w Ekstraklasie, praktycznie się nie zmieniła?
Ważne jest, żeby co jakiś czas wprowadzać do drużyny jednego, dwóch nowych zawodników. Świeża krew jest bardzo potrzebna, podnosi rywalizację na wyższy poziom. Zimą ŁKS zrobił bardzo ciekawe transfery. Liczę na to, że Ricardinho i Rygaard, wniosą wiele do druźyny. Zresztą Brazylijczyk już się przedstawił kibicom w derbach, kiedy strzelił gola przewrotką na 2:2.
W ŁKS-ie spotkał pan swojego byłego podopiecznego z Arki Gdynia – Adama Marciniaka. Była okazja, żeby powspominać wspólną pracę nad morzem?
Jeszcze nie było kiedy dłużej pogadać. Od kilku dni prowadzę rozmowy z całą drużyną. Na spotkania indywidualne z zawodnikami przyjdzie czas niebawem. Natomiast żartowaliśmy z Adamem, że jeszcze trzy miesiące temu martwiliśmy się o Arkę, a teraz już jesteśmy w Łodzi.
Mówi się, że stracił pan pracę w Gdyni z powodu konfliktu z ojcem właściciela Arki, menedżerem Jarosławem Kołakowskim.
Nie nazwałbym tego konfliktem. Po prostu mieliśmy różne spojrzenia na kwestię budowy drużyny. Pan Jarek, jako właściciel, miał swoje zdanie, z którym ja niekoniecznie się w pewnych sprawach zgadzałem.
Podobno próbował panu dawać karteczki ze składem.
To jakieś bajki i plotki wyssane z palca. Nic takiego nie miało miejsca! Pan Kołakowski jednych zawodników cenił bardziej, niż innych, ale nigdy nie ingerował w personalia. Nigdy nie pozwoliłbym sobie, żeby ktoś sugerował mi, kto ma grać, a kto nie. Nie ma nawet o tym mowy!
Rozmawiał Piotr Dobrowolski