Projektów dla Afryki nie pisze się za biurkiem w Krakowie – mówi Mateusz Gurbiel, jeden z niewielu etatowych pracowników. Jest to jednocześnie dewiza Polskiej Fundacji dla Afryki.
Powstają one na Czarnym Lądzie i dotyczą tego, czego tam najbardziej potrzeba. Autorami są na ogół polscy misjonarze i zakonnicy. Małżonkowie Justyna i Wojciech Ziembowie w czasie wycieczki do Afryki zetknęli się z bezmiarem głodu i cierpienia. To zaowocowało fundacją, która została zarejestrowana w 2012 roku, a dwa lata później zrealizowała pierwszy projekt. Zasadą pracy organizacji jest realizacja jednego projektu, a dopiero po jego zakończeniu - przystąpienie do następnego. Zakończyliśmy zbiórkę i przekazaliśmy do Kamerunu całą kwotę na budowę domu dziecka – informuje prezes fundacji pan Wojciech. - Potem rozmawiałem przez Internet z polskimi siostrami w Ayos, które już zaczynają budowę podobnego obiektu. Ze wzruszeniem opowiadają o dziewczynkach, które czekają na dom, jedzenie i opiekę medyczną. Nie mogliśmy im nie pomóc.
W Tanzanii nauka nie jest obowiązkowa. Większość rodzin, tak jak ta Ireny, nie ma pieniędzy na edukację. Jedyną szansą dla ich potomków jest szkoła pobudowana i opłacana przez misjonarzy. Tysiąc kilometrów w głąb lądu nie trafiają turyści, nie ma pięknych plaż i ekskluzywnych hoteli. Nie ma żadnego przemysłu, poza prymitywnym rybołówstwem i kilkoma kopalniami złota, które służą tylko właścicielom, bo pensje górników są głodowe. Tu połowa dzieci nie chodzi do szkoły, tak jak Irena. Pasą krowy, pracują w polu, wyniszczają ich kilometrowe marsze po wodę i chrust. Szukają lepszego życia w dużym mieście, a tam wpadają w macki sutenerów i dealerów narkotykowych. Edukacja w Tanzanii jest na katastrofalnym poziomie. Klasy są przepełnione. Średnia krajowa to sto dziewięćdziesięcioro troje dzieci w klasie. W zeszłym roku szkolnym do jednej z klas zapisano pięćset pięćdziesięcioro dzieci, a nauczyciel jest tylko jeden. Często z wykształceniem podstawowym. W tanzańskim rejonie Kiabakari działa szkoła misyjna dofinansowująca naukę i podręczniki. O niej właśnie marzy Irena. To świetna szkoła – na tysiąc dzieci przystępujących do państwowych egzaminów, jej uczniowie zajęli wszystkie miejsca w pierwszej dziesiątce. Rodzice zrozumieli, że nauka to wielka szansa dla ich dzieci, zwłaszcza dla dziewcząt, które są zbyt wcześnie wydawane za mąż lub porywane i zmuszane do nierządu. Sporo uczniów chodzi do szkoły nieraz i dwadzieścia kilometrów w jedną stronę. Dzieci wstają przed piątą rano. Przy równiku jasno robi się dopiero po szóstej, więc mali ludzie dążą po wiedzę w ciemności. Polski misjonarz, o. Wojciech Kościelniak postanowił zdobyć autobusy, które będą zwozić do szkoły dzieciaki z okolicy. Jeden taki autobus ufundował papież Franciszek, drugi fundacja państwa Ziębów. Koszt jednego autobusu marki Nissan Civilian, który najlepiej się sprawdza w tamtejszych warunkach, wynosi 90 tysięcy zł.
- Ludzie żyją tu z dnia na dzień – mówi posługujący w Mampikony (Madagaskar) o. Dariusz - z dniówki za drobne prace: noszenie pakunków, dostarczanie wody, sprzedaż warzyw na straganie. Ludzie wracając do domu po pracy, kupują coś do jedzenia dla czekających wygłodzonych dzieci. Pandemia to przerwała. Od połowy marca trwa walka z epidemią. Wtedy to prezydent ogłosił pierwszy przypadek zachorowania na Covid – 19. Zapanowały totalny chaos i panika. Ceny wszystkiego wzrosły, a w sklepach straszyły puste półki. Po kilku dniach żywność zniknęła. Wprowadzono godzinę policyjną. Domy zamknięto. Tylko jeden z mieszkańców miał prawo wyjść po zakupy między ósmą a dwunastą w południe. Gdy o. Marunt rozmawiał ze sprzedawczynią jarzyn (jedyny dostępny towar) stojąca obok kobieta kupiła trzy ziemniaki i marchewkę. - Każdy szuka tutaj jakiegoś zajęcia chociaż na kilka godzin. Państwo mówi o pomocy, ale jest ona niewidoczna jak wirus. Powoduje to wielką frustrację. Przyszła ponoć pomoc na sprzęt do walki z pandemią, ale co z tego, jak groźniejszym wirusem jest głód. Z głodu umiera się w ciszy.
W przychodni na terenie misji od rana ustawiają się kolejki chorych. Malaria, schistosomatoza i inne choroby tropikalne nie uciekły przed wirusem, a przecież już w normalnym czasie trudno z nimi walczyć. Niedożywione są dzieci i osierocone niemowlęta. Brakuje ryżu, brakuje mydła, a tyle słychać o rygorystycznym reżimie sanitarnym, który ma ratować życie. Brakuje świeczek, brakuje wszystkiego.
Brigiitte - wdowa z czworgiem dzieci - nie miała do jedzenia kompletnie nic. Kobieta ze starą pieluchą poszła nad jezioro próbować złowić maleńkie rybki. Nie miała nawet najbardziej prymitywnej wędki. Co gorsza, nie miała jej także od kogo pożyczyć. W ostatniej chwili jej rodzinie udzielono pomocy z polskiej fundacji. Już dwieście sześćdziesiąt wielodzietnych rodzin w stolicy Madagaskaru uzyskało wsparcie o wartości dwustu złotych. Także trzysta pięćdziesięcioro dzieci z Mampikony otrzymuje pomoc i będzie to kontynuowane. Pewnego wieczoru o. Marunt razem ze współbraćmi jedli kolację. Nic takiego: ryż i kawałki kurczaka. Resztę wrzucili do miski dla psa. Nagle usłyszeli wściekłe ujadanie. O. Dariusz wybiegł na dwór i zobaczył Pona, znajomego chłopca, który wybierał kości z miski, jedną z nich odganiając zwierzę. Od tego dnia chłopiec dostawał jedzenie. Potem przyprowadził siostry, szybko zaczęły się schodzić inne dzieci. Tak powstały dwie stołówki dla pięciuset podopiecznych. Charline z mamą i trójką rodzeństwa gnieździli się w chlewiku. Czasem dobrzy ludzie dawali im trochę manioku i kukurydzy. Półżywi z głodu zostali znalezieni przez misjonarkę z Mampikony. Teraz mieszkają w domu dziecka i chodzą do szkoły, ale wciąż jeszcze chowają żywność pod poduszkę, co jest symptomatyczne dla długo cierpiących głód.
Pewnej nocy – opowiada osiemnastoletnia Kabula z Tanzanii – dwóch nieznajomych mężczyzn włamało się do naszego domu. Musieli wiedzieć, że tu mieszka osoba z albinizmem. Zaczęli nas bić, a mnie ucięli maczetą prawą rękę. Myślałam, że umieram. Na szczęście sąsiedzi w porę zawieźli mnie do szpitala.
Dla bezpieczeństwa umieszczono ją w ośrodku za drutem kolczastym. W domu przeznaczonym dla czterdzieściorga dzieci dotkniętych albinizmem mieści się ich czterysta. Szerząca się bieda nasiliła pazerność szamanów i bandytów, którzy podsycają zabobony jakoby części ciała albinosów leczą choroby bądź przynoszą szczęście. Stąd rząd organizuje zamknięte ośrodki, ale w ogóle nie przejmuje się panującymi w nich warunkami. Bród, spanie na gołym betonie i głód. Dzieci z takich ośrodków z przekonaniem twierdzą, że bardziej niż maczety boją się głodu. W Mwanza (spore miasto nad jeziorem Wiktorii) powstał dom dla kilkunastu na razie najbiedniejszych dzieci. Wyposażenie zbiera fundacja. Potrzeba na nie 70 tysięcy złotych. Dzieciaki mają dostęp do edukacji, opieki lekarskiej i psychologicznej.
***
Kabula zdała już małą maturę i chce zostać prawniczką. Świetnie szyje lewą ręką.