Gdy cały świat z przerażeniem patrzył na to, co się działo w ostatnich dniach, a właściwie już nawet tygodniach, we Francji. Byli też i tacy, którzy w ogniu ulicznych manifestacji usiłowali upiec swoje pieczenie, jak dwie partie francuskiej lewicy – Zieloni oraz Francja Niepokorna (La France insoumise), którą kieruje jeden z najbardziej obecnie aktywnych na lewej strony sceny politycznej we Francji: Jean-Luc Mélenchon. W ciągu pierwszych dni piekła, jakie Francuzom zgotowali imigranci i ich potomkowie w kolejnych pokoleniach, lewicowa prasa czy politycy używali wielu eufemistycznych określeń dla opisania wydarzeń. To samo zresztą robiły lewicujące, bądź jawnie lewicowe dzienniki włoskie, czy polskie – w tekstach szukano jakiegoś zrozumienia dla protestujących, usiłowano pokazać, że praprzyczyną jest m.in. brak odpowiedniej wrażliwości państwa francuskiego na „problemy przedmieść” zamieszkanych przez biedniejsze rodziny.
W pewnej chwili jednak skala przemocy była już tak duża, że na jakieś formy potępienia zbyt agresywnych protestujących, zdobyły się i tuzy lewicy, ale generalnie bardziej skupiano się na innym przekazie. Oto, kilkukrotny już przecież kandydat w wyborach prezydenckich, Jean-Luc Mélenchon, napisał na Twitterze: „Psy stróżujące żądają od nas spokoju. My żądamy od nich sprawiedliwości”. To język, którym łatwo trafić do młodych bandziorów z ulicy, którzy wulgaryzmów używają częściej, niż przecinków. Ale przecież język, który jeszcze mocniej podpala, jest nieodpowiedzialny.
Zachowanie „kolegów” z lewicy skrytykował nawet były premier Manuel Valls, polityk Partii Socjalistycznej. Wytknął, że mówienie o „amerykanizacji policji” francuskiej, „policji rasistowskiej”, czy też o „policji, która zabija” to stanowcza przesada, która prowadzi tylko do eskalacji wydarzeń. I nie służy państwu francuskiemu.
Czy na myśl nie przychodzi casus Ochojskiej i jej ataków na polskie służby mundurowe, oskarżenia płynące nawet w stronę leśników? Także i u nas usiłuje się, od kilku już dobrych lat, przy ogniu zagrażającemu bezpieczeństwu państwa „upiec swoje pieczenie”, podsycając to, co po prostu jest groźne dla Polski. Tak, jak kryzys imigracyjny wywołany przez Putina i Łukaszenkę na naszej granicy z Białorusią.
Model jest, niestety, ten sam. Oby tylko (nie chcę krakać, ale tak niestety być może) nie usiłowano, wobec jakiegoś widma przegranych wyborów zradykalizować polską scenę polityczną i wyprowadzać ludzi na ulice. Smutne jest to, że zarówno nad Sekwaną, jak i nad Wisłą, są tacy, którzy sądzą, że płomienie na ulicach mogą być dla nich korzystne.