W przedostatni weekend czerwca mieszkańcy Szczecina byli świadkami scen, jakie dotychczas można zobaczyć jedynie w Berlinie, Hamburgu czy Paryżu. Na ulicach pojawili się wałęsający przybysze z Afryki. Nie mieli pieniędzy i paszportów. Zamiast tego tymczasowe dokumenty wystawione przez Straż Graniczną. Można było zobaczyć, jak śpią na ławkach przy dworcu czy koczują w parkach.
W mediach społecznościowych natychmiast pojawiło się mnóstwo zdjęć i filmików. Na policję dzwoniły dziesiątki osób, informując o przemieszczających się uchodźcach. Przy jednej z interwencji policji obecny był szczeciński poseł Dariusz Matecki. Właśnie wtedy policja zatrzymała dziewięciu Somalijczyków i przewiozła ich do… Sióstr Misjonarek Miłości, zgromadzenia założonego przez Matkę Teresę z Kalkuty, które jest w Szczecinie od 40 lat.
Legalizacja nielegalności
Policja poinformowała, że zatrzymani Somalijczycy to „osoby, które przebywają na terenie Polski legalnie”. Ale aby mieć taki status, należy posiadać wizę, a migranci nie mieli nawet paszportów. Trzymali jedynie jakieś podejrzane dokumenty wydane przez Niemców. Dlaczego podejrzane? Bo niemiecka policja wypełnia je jedynie na podstawie deklaracji zatrzymanych i mogli oni powiedzieć, co im było wygodne, na temat miejsca swojego pochodzenia. Nie wiadomo, jak ci ludzie dostali się do Niemiec. Ale za każdym razem niemieccy funkcjonariusze wpisują, że przybyli z Polski, i to jest wystarczająca podstawa do tego, żeby wezwać polską Straż Graniczną i przekazać nam przybyszów z Afryki.
W Szczecinie wygląda to tak, że gdy migrantów odbierze Straż Graniczna, są przewożeni do jednostki przy ulicy Żołnierskiej. Tam polska służba legalizuje ich pobyt, a mianowicie migranci są przesłuchiwani i funkcjonariusze usiłują się dowiedzieć, kim są i skąd pochodzą. Do tego trzeba wezwać tłumacza języka somalijskiego lub gdy migranci podają się za obywateli Erytrei – tłumacza języka tigrinia. Koszt pracy tłumacza wynosie około 250 zł za godzinę. Po wielogodzinnych czynnościach migranci idą spać w ośrodku Straży Granicznej, a rano jadą do Sądu Rejonowego w Szczecinie, który musi zatwierdzić „zastosowanie środków alternatywnych” wobec migrantów. W teorii jest to nakaz opuszczenia kraju, w praktyce migranci dostają tymczasowy dokument z nakazem meldowania się raz w tygodniu w oddziale Straży Granicznej. Potem około południa zazwyczaj są wypuszczani z jednostki. I ślad po nich ginie.
Polecenie „z samej góry”
To szokujące działanie Straży Granicznej nie jest wymysłem samych funkcjonariuszy i ich dowództwa, a odgórnym zaleceniem wydanym przez ministra spraw wewnętrznych Tomasza Siemoniaka. Coraz częściej spotyka się nie tylko ze zdziwieniem, ale także z buntem funkcjonariuszy.
Jak mówi nam funkcjonariusz Nadodrzańskiego Oddziału Straży Granicznej z Zielonej Góry, niezadowolenie wśród strażników narasta od wielu tygodni.
– Widzimy bezsens naszej pracy, bo de facto my legalizujemy pobyt tych „murzynków” w Polsce. Zamiast pilnować granicy, my ich odbieramy od niemieckich służb na przejściach granicznych.
Funkcjonariusze z zielonogórskiej placówki Straży Granicznej występują najostrzej wobec polityki otwartych granic, którą przyjęła ekipa Donalda Tuska.
Wielokrotnie protestowali u przełożonych. – Ale my musimy wykonywać rozkazy, bo taki idzie z samej góry i to nie od naszego dowództwa, tylko prosto od ministra spraw wewnętrznych Tomasza Siemoniaka – mówią. A więc przybywa im problemów z migrantami, a co za nimi idzie – dodatkowych obowiązków. – Bo prawda jest taka, że praca funkcjonariusza to już w tej chwili w 80 proc. rozwiązywanie problemów związanych z nielegalnymi migrantami – mówi strażnik graniczny z Zielonej Góry. – Brakuje nam ludzi do pracy, bo nielegalni migranci to przecież nie tylko granica i tak zwani Somalijczycy. To także nielegalnie zatrudnieni Ukraińcy, Białorusini, osoby, które nie mają prawa pobytu w naszym kraju. W wypadku przybyszów z Afryki nie jesteśmy w stanie skutecznie stosować przepisów ustawy o cudzoziemcach, tylko dostosowujemy je do sytuacji, jaka w tej chwili jest w Polsce, co jest absurdem – dodaje.
Ruszyła fala z Niemiec
Tylko na teren województwa zachodniopomorskiego niemieckie służby każdego dnia przerzucają od dwóch do dziesięciu migrantów. Czasem – jak mówią mieszkańcy – Niemcy pozostawiają ciemnoskórych uchodźców zaraz za słupkiem granicznym.
Granica państwowa w Rosówku w województwie zachodniopomorskim. 100 m od przejścia granicznego znajduje się budynek, w którym przed wprowadzeniem strefy Schengen pracowali funkcjonariusze Straży Granicznej i Urzędu Celnego. Dziś w przerobionym budynku są lokale socjalne.
Mieszka tu kilkadziesiąt osób. To stąd właśnie jest bardzo wiele skarg do policji i straży miejskiej w związku z obecnością nielegalnych migrantów. – Bez przerwy ich tu widać – opowiada niepełnosprawny mężczyzna, lokator jednego z mieszkań socjalnych, który chce zachować anonimowość.
– Ostatnio widziałem, jak w piątek ich tu przywiozła policja niemiecka i przekazała od razu polskiej Straży Granicznej. Ale wcześniej ich po prostu zostawiali przy słupkach granicznych i kazali iść do Polski.
– Co dalej dzieje się z tymi migrantami? – pytam. – A to różnie, czasem idą w stronę Szczecina. Ale kilka razy spali u nas na klatce schodowej. Raz było tak, że wstałem rano, a jeden z nich leżał na moim wózku inwalidzkim, który zostawiłem przed drzwiami mieszkania. Na migi się z nim dogadałem, że chce wody. Dałem mu i poszedł – odpowiada mężczyzna.
Do rozmowy włącza się inna lokatorka budynku socjalnego. – Ala ja to się ich boję – mówi.
– Mam małe dzieci, które chodzą do szkoły, i obawiam się, czy ci ludzie nie zrobią im krzywdy. Dzwoniłam wielokrotnie na policję i straż miejską, ale oni zawsze to mają gdzieś. Zgłaszałam to także radnym z naszej gminy Kołbaskowo, ale oni także nie reagują. W życiu się tu nikt nie pojawił z interwencją!
Podobnych relacji mieszkańców usłyszałem dziesiątki. Skargi związane z obecnością nielegalnych migrantów napływają do wszystkich służb od mieszkańców Dobieszczyna, Kościna, Buku, Bobolina czy Chojny. Ale ani policja, ani straż miejska nie podejmują praktycznie żadnych działań.
Tysiące ochotników na straży granic
Policja informuje, że w zasadzie problemu nie ma, bo nielegalni migranci nie popełniają przestępstw i wykroczeń. A prorządowe media powielają tę narrację. To, że problem jest, poza obozem władzy widzą wszyscy. Dlatego coraz więcej jest osób, które spontanicznie ruszają, by pilnować i bronić polskich granic.
Kilka minut po 21. Podjeżdżam do niewielkiego przejścia granicznego Buk. Znajduje się ono kilkanaście kilometrów od Lubieszyna, gdzie niemiecka policja najczęściej przekazuje nielegalnych migrantów do Polski. Przy granicy stoi wysoki mężczyzna ubrany w dres. Mówi, że przyjechał pilnować granicy, bo mieszka w sąsiedniej miejscowości. – Jakoś godzinę temu przyjechała tu dużym radiowozem niemiecka policja – relacjonuje. – Chcieli zostawić kilku migrantów. Ale gdy zobaczyli, że ich obserwuję, zapakowali tych Murzynów do samochodu i odjechali. Jeszcze do północy będę tu pilnować, a potem wracam do domu. Jutro też się pojawię, służba to służba! – oświadcza.
Na stację benzynową Orlen przy przejściu granicznym w Lubieszynie podjeżdżają samochody ze Szczecina i z okolic. Wysiada z nich kilkudziesięciu mężczyzn. Są także dwie kobiety. –Skrzyknęliśmy się spontanicznie przez internet – mówi Adrian ze Szczecina, lider grupy broniącej granic w zachodniopomorskim.
– Chcemy pokazać, że będziemy pilnować Polski przed nielegalnymi migrantami. Dziś jest nas kilkudziesięciu, ale będą setki, bo zgłosiło się już ze 300 osób. I będziemy tu codziennie.
Po kilku minutach grupa rusza w stronę przejścia granicznego. Jest późny wieczór. Po chwili pojawiają się niemieckie radiowozy i polski bus Straży Granicznej. Wszystko wskazuje na to, że miało dojść do kolejnego przekazania nielegalnych migrantów. Ale niemieckie służby, widząc kilkudziesięciu Polaków, odjeżdżają.
Zapada szybka decyzja, żeby rozdzielić się w mniejsze grupy i pojechać do pobliskich przejść granicznych, także tych pieszych. W Lubieszynie zostaje kilka osób. Dwójka Polaków postanawia pojechać w stronę Löcknitz, pierwszej niemieckiej miejscowości od strony granicy w Lubieszynie. Chcą sprawdzić, gdzie pojechały niemieckie radiowozy. Od razu zostają zatrzymani i poddani drobiazgowej, ponadgodzinnej kontroli przez niemiecką policję.
Policjanci poinformowali ich, że przeciwko nim zostanie skierowana sprawa do niemieckiego sądu. – Niemcy szukają każdego pretekstu, żeby nas zniechęcić – tłumaczy Adrian. – Pouczę chłopaków, żeby nie wchodzić na stronę niemiecką i nie dawać im pretekstu. Działamy spontanicznie, ale wyciągamy wnioski. Chcemy być skuteczni i będziemy bronić naszych granic do skutku.
#Środowisko | Dezinformacja jest też w lesie
— Gazeta Polska - w każdą środę (@GPtygodnik) July 4, 2025
Czytaj » https://t.co/nTOUEgegXq#GazetaPolska pic.twitter.com/dOzeZwAhzi