Dziadek prof. Wojciecha Rypniewskiego był kawalerzystą. Brał udział w kampanii wrześniowej, a potem w obronie Warszawy. W końcu trafił chory do niemieckiego obozu, z którego udało mu się uciec.
Pomógł mu student, który przychodził go karmić, jako chorego. Pewnego razu student zostawił u niego czapkę. Przyszedł w czapce, wyszedł bez. Następnym razem „zapomniał” płaszcza. W końcu zostawił tyle tego ubrania, że wyszedł z moim dziadkiem, udającym cywila, któremu długi płaszcz zasłonił wysokie oficerskie buty
– opowiada wnuk. Po wojnie znalazł się na wygnaniu.
Jego rodzina nie miała łatwo w PRL także z powodu wujka.
O przesłuchiwaniu skazanego na odwróconym taborecie słyszałem w domu, jak byłem dzieckiem. Na długo za nim o tym mówiło się publicznie.Wujek był elementem skrajnie wywrotowym. Wstąpił w 1951 r. do organizacji zbrojnej – Rzeczpospolita Polska Walcząca. Ci chłopcy chcieli obalić ustrój komunistyczny siłą. Wujek ukrywał się później na Podhalu. W końcu został schwytany. Pracował w obozach w pracy, w hucie miedzi, w Wilkowie koło Złotoryi
– mówi prof. Wojciech Rypniewski.
W Polsce pracuje w Instytucie Chemii Bioorganicznej PAN w Poznaniu. Popiera lustrację uniwersytetów, zaangażował się m. in. w konferencje smoleńskie. Jedna z konferencji wystosowała pismo do wszystkich polskich uczelni technicznych i do wszystkich wydziałów polskich uniwersytetów, które miały w nazwie technikę.
I było zero odpowiedzi. To było dla mnie bardzo trudne do zrozumienia. Każdy naukowiec odbierając swój dyplom doktorski składa przyrzeczenie, w którym zobowiązuje się dociekać prawdy. To jest nadrzędny cel naukowca
– mówi.
Jak ocenia, oficjalne śledztwo smoleńskie?
Nie trzeba być fizykiem, żeby wiedzieć, że to jest straszny fałsz. Że jest zupełnie inaczej, niż się mówi. W World Trade Center skrzydła samolotów weszły jak żyletka w masło, w Smoleńsku brzozy urywały skrzydła.