A że tak jest niech świadczy o tym wyborczy plakat Magdaleny Biejat z Lewicy, która wyborców zachęcała, by oddać na nią głos i „zadać ostateczny cios w PiS”. To oczywisty absurd, gdyż Warszawa od wielu lat jest bastionem Platformy Obywatelskiej i jej akolitów – o jakim więc zadawaniu „ostatecznego ciosu w PiS” może być mowa? Przestaje jednak dziwić to hasło, gdy zdamy sobie sprawę z tego, jakimi intencjami kieruje się większość wyborców wrzucająca do urny kartę, na której krzyżyk postawiony będzie przy nazwisku Trzaskowski. Prawda jest taka, że żadna kładka nie byłaby mu potrzebna do zwycięstwa (a uczyniono z niej jeden z głównych elementów wyborczego marketingu) – bo warszawska walka o samorząd ma wymiar ogólnokrajowy.
Gdy do generalnych przekonań warszawiaków oddamy zabieg socjotechniczny wykonany przez koalicję 13 grudnia – rozhuśtanie narodowych emocji wokół sprawy ustawy o onkologii i wrzucenie w przestrzeń publiczną fejka – to mamy odpowiedź na to, dlaczego w Warszawie wybory zakończyły się takim właśnie wynikiem. Notabene wpisy Leszka Millera na platformie „X” mówiły expressis verbis o tym, że prezydent Andrzej Duda „nie podpisał” ustawy. Żadne prostowanie, że prezydent ustawę podpisał – nie miało już znaczenia. „Działo się” w mediach społecznościowych. Ruch Donalda Tuska – ciśnięcie „płonącego pocisku” na rozlaną oliwę i wzniecenie natychmiastowego pożaru – był prosty, skuteczny i bazujący na wiedzy o wyborcach dużych miast. Rządzą ich emocjami media społecznościowe. Przez nie zarządza się umysłami tych ludzi i dochodzi do efektu – „głosuj na nas”.
A jak na to reaguje prawica? Jak zawsze – za późno, zbyt mało wyraźnie, bez dobrych umiejętności pracy w społecznościówkach. Notabene kandydat PiS w stolicy – Tobiasz Bocheński z góry nie miał szans nie tylko z tego powodu, że Warszawa jest z założenia „anty-PiSem”. Otóż pomimo tego, że naprawdę dobrze sobie radził w debatach, mówił sensownie i prezentował się dobrze – musiał wydać się ludziom jakimś dziwnym, z Księżyca wziętym PiS-em. Bo przecież PiS odpuścił sobie konserwatywne centrum na planie szerokim, ogólnopolskim, od lat utwardzając kierunek w stronę tzw. betonu. W takiej sytuacji, gdy nagle pojawia się kandydat mówiący językiem owego nowczesnego, zrównoważonego „centrum” – może się on wydać mało wiarygodny zarówno ludziom „środka” (a tacy ciągle w Polsce istnieją, chociaż jest ich coraz mniej), jak i wyborcom PiSu. Krótko mówiąc – by „odbić stolicę” PiS musi wymyślić wieloletnią strategię, realizowaną praktycznie od zaraz, a nie w ostatnich tygodniach przed wyborami wyciągać z kapelusza kandydatów, o których wcześniej wielu wyborców nawet nie słyszało. Inaczej Warszawa pozostanie bastionem PO przez długie dekady.