Najpierw zdeklarowany gej Radomir Szumełda wraz z Mateuszem Kijowskim udali się do kościoła, by modlić się za „Inkę”, której nazwiska Kijowski jakoś nie zapamiętał. A Lech Wałęsa przed kościołem wchodził specjalnie w środek delegacji ONR, by zostać wygwizdany. Potem, w ubiegłym tygodniu, ofiarą PiS ogłosił się prof. Jerzy Kochanowski, publicysta „Polityki”, stwierdzając, że został uderzony w tramwaju. Skoro rząd PiS uparcie odmawiał prześladowania manifestantów z KOD, postanowili oni zostać ofiarami reżimu w inny sposób - pisze Piotr Lisiewicz w najnowszym numerze tygodnika „Gazeta Polska”.
O przyczynach zmiany tej taktyki trafnie wyraził się ostatnio były entuzjasta KOD Zbigniew Hołdys:
„KOD był nadzieją wielu ludzi. Wędruje ulicami coraz mniejszymi grupami, niekiedy w niejasnym celu, dla samego protestu bez tytułu, ktoś przemawia na placach o konieczności obrony demokracji, chwilami wydaje się, że ruch KOD jest coraz bardziej wątły, a na pewno nie ma żadnej projekcji na przyszłość”.
Wątła i pozbawiona przyszłości organizacja postanowiła więc powrócić do tego, co przynosiło tym samym ludziom sukces jeszcze parę lat temu, szczególnie po 10 kwietnia 2010 r. oraz w czasie Marszów Niepodległości, czyli urządzania seryjnych prowokacji.
Różnica polega na tym, że wówczas postkomunistyczny establishment kontrolował niemal wszystkie media i sprawował pełnię politycznej władzy, w tym także miał kontrolę nad służbami specjalnymi. Mniej rozwinięte były też portale społecznościowe, mogące prowadzić – jak celnie nazywa to dr Rafał Brzeski, specjalista w dziedzinie wojny informacyjnej i służb specjalnych – kontrwywiad obywatelski.
KOD nie wykonał zadania
Jeszcze wiosną Mateusz Kijowski zapowiadał, że „być może będzie potrzebna rewolucja, żeby obalić PiS”, Jacek Żakowski opowiadał o polskim Hamasie, a Ryszard Kalisz twierdził, że ze strony sędziów „będzie wojna”.
Wpływ manifestacji KOD na poparcie dla PiS okazał się jednak zerowy. Mając z jednej z strony do wyboru awanturniczą retorykę, która wyglądała cokolwiek groteskowo w wykonaniu emerytów w futrach, a z drugiej PiS, obywatele wybierali ten drugi.
Nie tylko dlatego, że spełnił on obietnicę w sprawie 500 plus, która zmieniła życie wielu rodzin. Perspektywa napływu uchodźców w przypadku przejęcia władzy przez PO i Nowoczesną też nie wywoływała u Polaków, najdelikatniej mówiąc, entuzjazmu.
Tymczasem rząd PiS w udany sposób zorganizował dwie duże światowe imprezy, wiążące się z zagrożeniem terrorystycznym – szczyt NATO i Światowe Dni Młodzieży. Kaczyński i Macierewicz chcą dyktatury? A może nie dyktatury, tylko silnej i skutecznej władzy, która daje bezpieczeństwo obywatelom? – takie wątpliwości mogły rodzić się w głowach zwykłych Polaków.
KOD liczył też, że Polacy przestraszą się wpływowych przyjaciół PO w instytucjach UE. Rzecz w tym, że przyjaciele ci wywołali właśnie w swoich krajach kryzys imigracyjny i ich autorytet okazał się nieprzesadny. Do tego na argumenty o „wstydzie na Zachodzie” całkowicie odporne okazało się młode pokolenie.
KOD zorganizowali entuzjaści „ocieplenia” z Rosją sprzed kilku lat, zwalczający oszołomów niewierzących w rzetelność rosyjskiego śledztwa w sprawie Smoleńska. Ale także z punktu widzenia interesów Rosji nie wykonali oni zadania. KOD nie udało się też zniszczyć wizerunku Polski na Zachodzie tak bardzo, by storpedować szczyt NATO i uniemożliwić powstanie w naszym kraju NATO-wskich baz. Przed samym szczytem rządowi udało się nawet – pod patronatem amerykańskim – zawrzeć kompromisy z Niemcami, którzy nie zablokowali powstania baz.
Suflerka Komorowskiego i Joanna od krzyża
Skoro operacja KOD w dotychczasowej wersji się nie udała, postawiono użyć metod, które sprawdzały się jeszcze niedawno i zapewniły koalicji PO i PSL osiem lat rządów. Były to lata nieustannych prowokacji organizowanych przez służby specjalne.
Nagrany Paweł Wojtunik, były szef CBA, tak mówił o spaleniu budki pod rosyjską ambasadą w czasie jednego z Marszów Niepodległości:
„Widzisz, ale facet [minister Bartłomiej Sienkiewicz – przyp. P.L.]
nauczył ich, że on dzwoni i on im rozkazuje. I tak samo poszli, spalili budkę pod ambasadą, bo minister osobiście wymyślił taką… wiesz z takiego…” .
„Koncepcję” – dopowiadała ówczesna wicepremier Elżbieta Bieńkowska.
Podobne prowokacje zorganizowane zostały przy okazji głośnego niegdyś meczu w Łomiankach, akcji „Widelec” czy wykładu Zygmunta Baumana na Uniwersytecie Wrocławskim. Miały one uderzyć w zyskujące popularność wśród młodzieży środowiska patriotyczne.
Natomiast najważniejszą prowokacją w sowieckim stylu był Big Brother pod Krzyżem Pamięci z 2010 r. Dodajmy, że prowokacją bardzo skuteczną, która potrafiła zniechęcić wielu Polaków do szukania prawdy o zamordowaniu polskiego prezydenta.
Jeśli nie wierzysz w to, że w sprawie Smoleńska Rosjanie prowadzą rzetelne śledztwo, to jesteś taki jak ci spod Krzyża – taki miał być medialny wydźwięk awantury, którą cała Polska żyła latem i wczesną jesienią 2010 r. A jacy oni są? Starzy, sklerotyczni, ponurzy, zdewociali, słabi, niepełnosprawni. A jednocześnie niebywale agresywni, sfanatyzowani i usiłujący terroryzować resztę obywateli.
Telewizyjne migawki pokazywały: ci, którzy są młodzi, pełni życia, robią sobie jaja z takich jak oni. Filmiki w internecie to był już Big Brother Ekstra, tylko dla dorosłych: mogliśmy zobaczyć, jak popychają ich, plują na nich, oddają mocz na ich znicze. Może to nieładnie, ale tamci aż się o to proszą przez swoją agresję – brzmiał przekaz.
Wnioski dla widza: nie gadaj o Smoleńsku, bo jak będziesz bredził o zamachu, to będziesz taki jak ci, na których plują i oddają mocz. Ten telewizyjny Big Brother trwał w mediach całymi tygodniami. Tysiące materiałów filmowych, radiowych, artykułów.
Każdy profesjonalny dziennikarz wie, że wszystko można było przedstawić odwrotnie, odkręcić o 180 stopni. Pokazać w telewizji rosyjskich pisarzy, inteligentów, obrońców praw człowieka, którzy powiedzą to, o czym w Rosji wie każdy człowiek z ulicy: niezależność rosyjskiej prokuratury czy sądów od rządu to fikcja. Rosjan mówiących, że to oczywiste, iż śledczy w sprawie Smoleńska zrobią to, co każe im Putin.
Można było pokazać młodych, profesjonalnych polskich prawników mówiących rzeczowo, z przykładami, że śledztwo jest prowadzone skandalicznie, a rosyjskie i polskie instytucje zajmujące się dochodzeniem to nieprofesjonalny, postkomunistyczny skansen.
Można było powiedzieć: byliśmy razem w tych dniach, a teraz razem domagajmy się, jako pełnoprawni członkowie NATO i UE, prawdy i ukarania winnych, jak Amerykanie po World Trade Center. Tego wymaga nasz honor.
Po latach okazało się, że Andrzej Hadacz, wylansowany przez prorządowe media na najbardziej znanego z obrońców Krzyża na Krakowskim Przedmieściu, pojawił się na paradzie równości razem z Ryszardem Kaliszem i Robertem Biedroniem. A wcześniej lider przeciwników Krzyża okazał się skazanym za gwałty kryminalistą.
Natomiast w czasie kampanii prezydenckiej Bronisława Komorowskiego w internecie znalazło się zdjęcie jego suflerki Joanny Kacik ze słynną „Joanną od Krzyża”, której zachowania były odstręczające dla większości obserwatorów.
Kijowski modli się za „Inkę”
To skuteczność tamtej prowokacji z 2010 r. ma zapewne wpływ na organizatorów prowokacji z ostatnich tygodni. Dlatego nawet jeśli okazały się one mało udane, to możemy spodziewać się kolejnych. Notabene warto zwrócić uwagę na wpisujący się w nową strategię fakt, że po dłuższej przerwie w czasie ostatniej smoleńskiej miesięcznicy pojawili się kontrdemonstranci z KOD.
Prowokacja urządzona na pogrzebie „Inki” okazała się wyjątkowo słabo zorganizowana. Osób zdolnych uwierzyć, że Radomir Szumełda, koordynator pomorskiego KOD, który wcześniej otwarcie ogłaszał się dyskryminowanym gejem, nagle doznał przypływu pobożności, nie było wiele. Mateusz Kijowski nie tylko nie był znany dotąd z sympatii do Żołnierzy Wyklętych, ale okazał się nawet osobą nieznającą nazwiska bohaterki, której postanowił oddać cześć.
Internauci szybko doszli do wniosku, że Szumełda miał bandaż na ręku jeszcze przed przepychanką z uczestnikami uroczystości.
„Jesteśmy ranni” – ten pierwszy przekaz nawet „GW” uznała za nazbyt groteskowy i zamieniła rannych na
„poszkodowanych”.
Groteskowy był też Lech Wałęsa, wchodzący dziarskim krokiem w środek manifestantów z ONR, którzy jak na złość nie chcieli go pobić, tylko wznosili okrzyki wcale nie bardziej agresywne od haseł i wypowiedzi manifestantów z KOD.
Warto przypomnieć w tym momencie, że prekursorem podobnych zachowań był Kuba Wojewódzki, o którym media pisały parę lat temu, że został „oblany kwasem”. Sam Wojewódzki mówił o „niezidentyfikowanym płynie żrącym”.
Brzmiało strasznie. Ale potem policyjna ekspertyza stwierdziła, że na ubraniu Wojewódzkiego nie stwierdzono żadnych substancji „niebezpiecznych dla zdrowia i życia człowieka”.
„Cały wagon był we krwi”
Nie wiemy, czy to, o czym mówi prof. Jerzy Kochanowski, czyli uderzenie go w tramwaju za mówienie po niemiecku, jest prawdą, czy ów publicysta tygodnika „Polityka” koloryzuje. Tak się bowiem złożyło, że w tramwaju tym nie było monitoringu. A człowiek, który miał go bić, ulotnił się.
Internauci wyśmiali słowa Kochanowskiego z wywiadu dla TVN Warszawa udzielonego dzień po wydarzeniu, z plastrem na głowie, iż „cały wagon był we krwi”. Z drugiej strony osoba pokrzywdzona ma prawo do pewnej przesady.
Jeśli więc sprawa była kolejną prowokacją, to nie tak głupią jak na pogrzebie „Inki”. Nie możemy powiedzieć, że Kochanowski kłamie, opisując wydarzenie, bo nie ma na to dowodów.
Każdy akt przemocy godny jest potępienia, ale tuszowanie zbrodni smoleńskiej dowiodło, że akurat środowiska tygodnika „Polityka” czy „Gazety Wyborczej” są ostatnimi, którym wolno wierzyć na słowo w podobnych sprawach.
Gdyby przyjąć, że sytuacja opisana przez Kochanowskiego miała miejsce, to dodać należy, iż z całą pewnością kłamał on w swoim politycznym komentarzu do sprawy:
„Panuje ogólne przyzwolenie, ogólna bezkarność dla takich właśnie zachowań. Powiem szczerze, obecna władza pielęgnuje nastrój bezkarności. Nastrój agresji. Przyzwolenie na takie właśnie zachowania. I mówię to z pełną odpowiedzialnością”.
Akurat w Warszawie, inaczej niż na wsi czy w małych miasteczkach, języki obce, w tym niemiecki i rosyjski, słychać na każdym kroku. I jakoś nigdy nikt nie słyszał, by kogokolwiek z powodu ich używania pobito. Gdyby istniało – cytując Kochanowskiego –
„ogólne przyzwolenie” oraz
„nastrój agresji”, to obcokrajowcy musieliby być bici wiele razy dziennie, bo każdego dnia dziesiątki tysięcy razy na ulicach Warszawy słyszy się obce języki. Skoro bici nie są, to przypadek Kochanowskiego, jeśli faktycznie miał miejsce, był jednostkowy i dokładnie nic nie mówi o nastrojach w Polsce.
Tak samo wymysłem establishmentowych mediów jest istnienie potężnej i siejącej popłoch organizacji ONR, która ma jakikolwiek wpływ na polityczną rzeczywistość. Ona istnieje tylko w ich wyobraźni. Nawet gdy w ONR działał tak medialny lider jak Marian Kowalski, zdobył on w wyborach 0,52 proc. głosów.
Spóźnieni o pięć lat
Akcje establishmentu w czasie ostatnich kampanii wyborczych miały to do siebie, że były kopią tych sprzed pięciu lat i ku zdziwieniu ich organizatorów nie odnosiły skutku. Podobnie jest z obecnym ciągiem prowokacji. Niemniej swoją rolę one odegrają. Skoro PiS ma rację w sprawach zasadniczych i ważnych dla Polaków, to chodzi o to, żeby Polacy zamiast o nich dyskutowali o zdarzeniu w tramwaju. Prowokacje te mają też dostarczyć amunicji przyjaciołom PO w Unii Europejskiej.
Ale inaczej niż pięć lat temu także to starcie jest do wygrania. Nie ma skuteczniejszej broni przeciwko prowokacjom jak poczucie humoru. Jedyne, co mogłoby spowodować naszą porażkę, to uwierzenie w dobrą wolę u przeciwnika. Oni mają jej dokładnie tyle, co po 10 kwietnia 2010 r.
Źródło: Gazeta Polska
#Mateusz Kijowski #polityka #Komitet Obrony Demokracji #KOD
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Piotr Lisiewicz