Obóz sprawujący władzę w Polsce robi wrażenie, jakby nie było dla niego żadnej alternatywy, jakby światem rządziła ślepa konieczność, a namysł nad rozmaitymi strategiami był niemal przestępstwem lub przynajmniej świadectwem myślowej aberracji, którą należy wyśmiać w „zaprzyjaźnionych mediach”.
W rządach Tuska widać zadziwiające pęknięcie. Zazwyczaj politycy cieszący się we własnym kraju dużym poparciem i niekwestionowanym przywództwem prowadzą także silną politykę na zewnątrz. Tusk dzierży w Polsce pełnię władzy, niedawno został wybrany na drugą kadencję, może liczyć na niemal bezwarunkowe poparcie większości mediów i polskiego establishmentu. Mając taką pozycję, często bywa werbalnie agresywny wobec opozycji, w kraju nie brakuje mu pewności siebie, czasami wręcz buty czy arogancji. Tymczasem za granicą – na Zachodzie – jest
lękliwy, spięty, miękki, a każdy uśmiech skierowany do niego, podanie ręki czy klepnięcie po łopatce przyjmuje z wdzięcznością opuszczonej sieroty, która spotkała się z nieoczekiwanym odruchem serca.
Fetowanie Tuska, czyli kompleks człowieka pogranicza kulturowego
A przecież powinien już nabrać większej śmiałości, bo jest powszechnie chwalony i wspierany. Niedawno „Frankfurter Sonntagszeitung” wypisywała peany na temat naszego kraju w artykule zatytułowanym „Polska zostawia Europę w tyle – i gwiżdże na euro”. I wprawdzie publicysta tej gazety Konard Schuller przestrzegał, że na targi Cebit w Hanowerze przyjedzie inny Donald Tusk, zmaltretowany przez konserwatystę Jarosława Gowina, ale te przepowiednie się nie spełniły, a Gowinowe niebezpieczeństwo zostało – przynajmniej na czas jakiś – zażegnane. W innych krajach Tusk nie jest może aż tak fetowany jak w Niemczech – wszystkie nagrody, jakie dostawał za swoją europejskość, pochodziły z Niemiec lub niemieckiego obszaru językowego – ale w zasadzie wszędzie jest chwalony, a przynajmniej nikt go nie gani.
Skąd więc u niego ta potulność, nieśmiałość, brak inicjatywy?
Dlaczego polska polityka zagraniczna zredukowała się jedynie do potakiwania Niemcom (i lęku przed Rosją), dlaczego szeroko rozumiany obóz rządzący, łącznie z jego intelektualnym zapleczem, nie ma nic do powiedzenia w toczących się dzisiaj w Europie i na świecie sporach ideowych i politycznych?
Można powiedzieć, że zachowanie rządzących jest zgodne z filozofią „płynięcia z głównym nurtem”, wyłożoną kiedyś szczerze przez ministra Radosława Sikorskiego. Nie trzeba się wysilać, wystarczy dać się nieść prądowi historii, przywrzeć do Niemiec rządzących Europą, a one nas poniosą naprzód. Można twierdzić, że przynosi to pozytywne skutki, zgodnie z ludową mądrością, że „pokorne cielę dwie matki ssie”. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że polityka wynika z jakichś głębokich, skrywanych kompleksów człowieka kulturowego pogranicza, wywodzącego się z mniejszości narodowej, niezbyt dobrze czującego się w tradycyjnej formule polskości, i aspirującego do „normalności”. W Niemczech często można spotkać takich niepewnych swojej tożsamości Polaków, którzy szukają wyjścia z kłopotów tożsamościowych przez zbyt gorliwą akomodację do podziwianego otoczenia. Najczęściej kończy się to niepowodzeniem – właśnie z powodu owej gorliwości.
Czy Polska staje się Zachodem
Ambicją Tuska jest modernizacja Polski. Niedawno tłumaczył w TOK FM przekonanym o tym redaktorom:
„Wydaje mi się, że te ostatnie 10 lat być może było najbardziej porywającym fragmentem historii Polski, spoglądając na to z punktu widzenia pozytywisty, nie romantyka. Ostatnie dziesięć lat – przy wszystkich namiętnościach – to spełnianie się wielkiego pozytywistycznego snu, że Polska może stawać się Zachodem w swojej istocie – w sensie cywilizacyjnym i kulturowym. To jest dla mnie porywające”.
Ale w jaki sposób i w jakim charakterze Polska „staje się Zachodem”?
Przez budowę autostrad i zorganizowanie piłkarskich mistrzostw Europy? Dzięki obecności Anny Grodzkiej w sejmie? Jako klient czy jako suwerenne państwo? Wszak pod pewnymi ważnymi względami w ciągu ostatnich lat Polska stała się mniej Zachodem – jeśli chodzi o wolność mediów, jakość demokracji, bezpieczeństwo państwa, wymiar sprawiedliwości, a także samodzielność w myśleniu politycznym. Polska stała się także zbiorowym europejskim lemingiem, przyjmując skwapliwie to, co jej mówią na Zachodzie i nie biorąc realnego udziału w sporze o przyszłość Europy.
Fiasko eksperymentu ze wspólną walutą
Tymczasem obecny kryzys w Europie wywołał ferment intelektualny i przyspieszył procesy polityczne.
Odżyło myślenie w kategoriach geopolitycznych, Europa od Hiszpanii po Bułgarię wstrząsana jest protestami. Władimir Putin ogłosił plan budowy Unii Euroazjatyckiej. Napięcia widoczne są także w Polsce. Rząd i popierające go środowiska usiłują nam jednak wmówić, że problemy Europy dadzą się wyjaśnić jedynie brakiem dyscypliny budżetowej niektórych krajów, życiem ponad stan Greków, Portugalczyków czy Włochów, wynikającym z ich „południowej mentalności”. Podczas gdy w innych krajach kryzys wywołał ożywioną dyskusją wśród ekonomistów i politologów na temat przyszłości Unii, statusu poznawczego ekonomii jako nauki oraz końca paradygmatu neoliberalnego, u nas często udaje się, że nic się nie stało i nadal można działać i myśleć jak do tej pory.
Premier i rząd doszli nawet do wniosku, że jak najszybciej powinniśmy znaleźć się w unii walutowej, by w przyszłości przedstawiciele Polski mogli uczestniczyć w posiedzeniach eurogrupy. Tymczasem według wielu zachodnich ekonomistów kryzys jest wynikiem samej unii walutowej. Jak pisał czołowy amerykański ekonomista, profesor Harvardu Martin Feldstein
: „Trzeba traktować euro jako eksperyment, który się nie udał. Ta porażka, która nastąpiła już po kilkunastu latach po tym, jak euro zostało wprowadzone w 1999 r., nie jest tylko przypadkiem lub rezultatem złego zarządzania biurokratycznego, lecz raczej nieuniknioną konsekwencją narzucenia jednolitej waluty bardzo heterogenicznej grupie krajów” („The Failure of the Euro, The Little Currency That Couldn’t”, „Foreign Affairs”, January/February 2012 r.). W dodatku przypadek Hiszpanii pokazuje, że nawet państwo, które zachowuje dyscyplinę budżetową, może popaść w głęboki kryzys. W opinii większości ekonomistów Grecja i inne kraje mogłyby łatwiej pokonać trudności, gdyby zachowały waluty narodowe. Obecnie wprawdzie największe niebezpieczeństwo zostało chwilowo zażegnane, ale polityka oszczędności preferowana przez Niemcy wywołuje coraz większe wątpliwości, gdyż prowadzi do ogólnoeuropejskiej recesji. W krajach europejskiego Południa wywołała falę germanofobii, która może mieć poważne polityczne konsekwencji dla całej Unii.
A przecież chodzi o coś więcej niż tylko kryzys euro.
Wątpliwy stał się sam cel integracji –
„europejskie marzenie”, zgodnie z którym najbiedniejsze kraje dogonią bogate dzięki członkostwu w Unii. To dzięki euro Niemcy uzyskały tak dominującą pozycję w Europie i mają kosztem innych krajów ogromne nadwyżki eksportowe, i to unia walutowa sprawiła, że dzisiaj różnice między centrum a peryferiami zaznaczają się mocniej niż poprzednio. Widać wyraźnie, że fundusze europejskie, transfer pieniędzy z krajów najbogatszych nie gwarantują takiego rozwoju peryferii, by rzeczywiście mogły one
„doganiać” centrum.
Jak piszą znani specjaliści od spraw integracji europejskiej:
„To, czego jesteśmy świadkami, gdy kryzys euro wkracza w trzeci rok, to pojawienie się nowej geografii politycznej w Unii Europejskiej, która zmienia podział wewnątrz i pomiędzy narodami europejskimi. Kryzys jeszcze nie minął, ale z kryzysu bankowego, a potem ekonomicznego, przekształcił się w ostry kryzys polityczny” (Mark Leonard, Jan Zielonka i Nicholas Walton w „The New Political Geography Of Europe”).
Całość w „Gazecie Polskiej”
Źródło: Gazeta Polska
Zdzisław Krasnodębski