Nikt ze znajomych ks. Sowy nie traktował go natomiast poważnie jako kapłana, bo też i on sam znacznie lepiej czuł się w innych rolach. Jego żywiołem jest brylowanie w towarzystwie, częste występy w mediach, przyklejanie się do ważnych osób publicznych, konfabulowanie, prowadzenie celebryckiego stylu życia. A skoro przez ponad ćwierć wieku nie przeszkadzało to jego kolejnym kościelnym zwierzchnikom, którzy z pewnością znali wszystkie poczynania swojego podwładnego, to Kaziu był przekonany, że nic mu nie grozi.
Zapomniał jednak o starym przysłowiu, wedle którego „dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie”. Należało się spodziewać, że wcześniej czy później wyjdą na jaw jakieś kompromitujące go materiały, zwłaszcza kiedy władzę objęła znienawidzona przez niego formacja polityczna, on nie krył zaś nigdy swoich bliskich związków z poprzednią ekipą władzy.
Po ludzku jest mi Kazia zwyczajnie żal, bo wygląda na to, że nieodwołalnie skończyły się dla niego beztroskie lata i już wkrótce zostanie w mało dlań przyjemny sposób przywołany do porządku przez nowego metropolitę krakowskiego, który nie zamierza pobłażliwie przyglądać się, jak kompromituje on Kościół.
Oj, zagubił się ks. Kazimierz Sowa na krętych drogach polityki uprawianej w stylu, który jest bardzo daleki od chrześcijańskich ideałów. I nie wiem, czy będzie mógł liczyć na wzięcie w obronę przez przyjaciół z Platformy Obywatelskiej, bo oni sami są w strachu i w defensywie.