Nigdy wcześniej w III RP nie mieliśmy do czynienia z tak bezczelnym i aroganckim łamaniem prawa. To prawda, iż nasza rzeczywistość po PRL była daleka od standardu, który można by z czystym sumieniem uznać za w pełni akceptowalny, ale dokonania obecnego rządu Tuska to czas mroku w naszej najnowszej historii. Dlatego właśnie wybory prezydenckie są takie wyjątkowe – bo stanowią ostatnią demokratyczną szansę na powstrzymanie dalszej dekonstrukcji demokracji w Polsce. Formalnie będziemy wybierać głowę państwa, ale faktycznie obywatele dokonają oceny działań tzw. koalicji 13 grudnia oraz zdecydują, czy chcą zablokować polityczny zamordyzm w Polsce. A wybór jest bardzo czytelny. Trzaskowski, czyli człowiek Donalda Tuska, w Pałacu Prezydenckim oznacza legalizację łamania prawa i gwarantuje, iż proceder niszczenia wolności będzie mógł liczyć na ustawową legitymację, porażka tego układu da szansę na powstrzymanie bezprawia. I o to są te wybory. Czy bezwzględna władza, zmierzająca do autorytaryzmu, posługująca się pogardą i prostactwem, zyska komfort udawanej legalności, czy też nie. Przegrana Trzaskowskiego z automatu nie zmieni sytuacji w Polsce. Bo opozycja musi mieć plan działania, zewrzeć szeregi i wyjść z konstruktywną alternatywą, a nie skupiać się na biadoleniu. Mimo wszystko Tusk i jego zaplecze nie zyskają poczucia pełnej kontroli nad instytucjami państwa, a aparat urzędniczy otrzyma jasny i czytelny sygnał, iż zapewnienia o bezkarności za niszczenie praworządności w naszym kraju są wyjątkowo złudne.
18 maja i 1 czerwca w lokalach wyborczych odbędzie się zatem przede wszystkim wybór przyszłości Rzeczypospolitej. Coś znacznie istotniejszego niż demokratyczny werdykt – to będzie bowiem werdykt dotyczący demokracji. W trwającej kampanii wyborczej kandydat Platformy Obywatelskiej zmienia poglądy jak szalony kameleon – kordon propagandowy wręcz nie nadąża za jego kolejnymi wcieleniami, a sam Trzaskowski zdaje się nie pamiętać własnych deklaracji sprzed dwóch czy trzech tygodni. Jest jednak temat, w którym działa z żelazną konsekwencją: wykluczanie za poglądy, ograniczanie wolności słowa. Tak samo było przed pięciu laty. Wówczas zapowiadał likwidację TVP Info, publicystyki w mediach publicznych oraz wyeliminowanie krytycznych dziennikarzy z debaty publicznej (jego słynne powiedzenie: „Te wybory są o tym, by nie było takich pytań”). Dziś powtarza to samo, tylko bardziej brutalnie, bo ma asystę instytucji państwa, w tym służb. I to są realne zapowiedzi jego prezydentury, cała reszta nie ma znaczenia, ale rzeczywiście zamordyzm, który proponuje, należy traktować serio. Skoro może segregować dziennikarzy, pozbawiać ich prawa do wykonywania zawodu (do tego de facto sprowadzają się jego wypowiedzi i zachowania) jeszcze jako kandydat, to należy zadać pytanie, co będzie robił jako prezydent?
Tekst pochodzi z majowego wydania „Nowego Państwa"
