Minęło kilka dni i, gdy już się wydawało, że po wyborach polityczny pożar będzie przygasał w sposób naturalny, to nagle pojawili się piromani z kanistrami z benzyną i zaczęli nią chlustać na żarzące się węgle, tak żeby znowu w niebo buchnęły płomienie. Tu w forpoczcie – Roman Giertych i Tomasz Lis. Podważanie wyników, zarzuty fałszerstw, ataki na tzw. Aplikację Mateckiego – próbuje się w tych szarżach wyciągnąć, co tylko się da, nie zwracając nawet uwagi na to, czy jest w tym sens, czy go nie ma.
Obserwuj nas w Google News. Kliknij w link i zaznacz gwiazdkę
Ważne, żeby ogień emocji u „silnych razem” buchał. Przy czym nie przeszkadzają tu nawet okoliczności wskazujące na to, iż zarzut „fałszerstwa” jest absurdalny – jak choćby w wypadku jednej z komisji, w której omyłkowo zamieniono liczby głosów kandydatów, lecz w której to komisji nie było nawet męża zaufania sztabu Karola Nawrockiego. Do sprawy odniósł się premier Tusk, pisząc na platformie X w taki sposób, jakby chciał studzić emocje. W moim odczuciu nie studzi, lecz gra na wyczekanie, a nawet cichcem podgrzewanie tematu.
Czy należy sprawę bagatelizować – wiedząc, iż zarzut „sfałszowania wyborów” jest bzdurny? Czy faktycznie – jak chcą niektórzy – ten ogień podsycany benzyną płonie jedynie dla efektu, by zaraz przygasnąć pod ciężarem faktów?
Przestrzegał bym przed takim myśleniem. Owszem, póki co scenariusz rumuński jeszcze nam na poważnie nie grozi – ale z podkreśleniem słowa „jeszcze”. Doświadczenie ostatniego półtora roku w Polsce wskazuje, że uśmiechnięta władza przed niczym się nie cofnie. Tym bardziej, gdy dla wszystkich jest oczywiste, że ziemia usuwa się jej spod nóg – nie tylko runął plan na dalszy ciąg kadencji, ale jeszcze chwieje się koalicja. A przecież wiedzą ludzie z ekipy Tuska i Bodnara, że za wszystkie bezprawne działania prędzej, czy później przyjdzie im odpowiedzieć.