Polska jest utopią. Ale utopią, w którą nigdy nie przestanę wierzyć” – pisał w latach 50. czołowy publicysta paryskiej „Kultury” Juliusz Mieroszewski. Sam „Londyńczyk” wierzył, jak wielu po nim, że dla przyszłej wolnej Polski szansą będzie zjednoczona Europa, w której oddamy część suwerenności w zamian za akces do bytu politycznego, który wyciągnie nas z pułapki sezonowości. Ale dekady po 89’ pokazały, że to wyjątkowy w historii świata sojusz transatlantycki, przy wszystkich swoich wadach, jest tym, co może uczynić z Rzeczypospolitej coś więcej niż utopię.
Europa, pomimo pięknych słów o solidarności, pokazała w epoce „resetu”, że ciągle jest zdolna dogadywać się z Rosją ponad naszymi głowami. To sojusz z USA i akcesja do NATO sprawiły, że Polska zyskała szansę na trwały byt, pomimo niezmienionej geografii, „która jest wyrokiem” – jak pisał Cat-Mackiewicz. Ale aby z tej szansy skorzystać, musimy w debacie publicznej nazwać rzeczy po imieniu. Ci, którzy przekonują polskie społeczeństwo, że Europa może zastąpić USA, prowadzą nas drogą, na której za cenę mirażowych obietnic „wspólnego bezpieczeństwa” sami przyłożymy rękę do wzmocnienia władzy Berlina i Brukseli, oddając przy tym resztki samostanowienia. Pamiętajmy też, że to ci sami, którzy byli gotowi na „reset” z Rosją i przekonywali, że „Putin chce dobrych relacji z Polską”. To nie tylko polityczne błędy, to najkrótsza droga do tego, by geografia znowu była wyrokiem, a suwerenność Polski ponownie utopią.
Mit autonomicznej Europy
„UE może być nie tylko potęgą cywilizacyjną, gospodarczą, ale też militarną” – mówił 12 lutego 2024 roku w Berlinie Donald Tusk. „Bezpieczeństwo Polski jest też naszym bezpieczeństwem, za to czujemy się współodpowiedzialni” – wtórował mu kanclerz Olaf Scholz. „Nie możemy zakładać, że USA będą miały ten sam stosunek do NATO. Musimy mieć plan B – europejski” – wtórował, także w 2024 roku, Radosław Sikorski. „Jeśli armia, to wspólna, europejska” – przekonywała w słynnym spocie z 2014 roku partii Janusza Palikota obecna minister edukacji Barbara Nowacka. Złośliwy rozszerzyłby ten cytat o słowa, które padły z ust minister kilka chwil wcześniej: „To inwestowanie nic nie da, tylko ofiar będzie więcej”.
Trudno byłoby zmierzyć skalę intelektualnej życzliwości, która byłaby wymagana, by uznać to stanowisko za realną propozycję dla bezpieczeństwa Polski. Trzeba by na przykład założyć, że niemłodzi już w końcu politycy przeszli jakąś gruntowną przemianę, zrozumieli głupotę swoich poglądów sprzed dekady. Przykład Nowackiej pokazuje, że mieliśmy tu do czynienia co najwyżej z drobną korektą retoryki, a nie rewolucyjną zmianą. „Jeśli mówimy o armii, to warto pomyśleć o armii europejskiej, bo to Europa powinna być liderem bezpieczeństwa na naszym kontynencie” – mówiła rok temu w „Kropce nad i” w TVN minister Nowacka, dodając, że nie można polegać tylko na NATO.
Ale całe wozy drabiniaste życzliwości byłyby potrzebne, by założyć podobną głęboką przemianę u polityków europejskich. Musielibyśmy wierzyć, że Scholz poważnie brał na siebie „współodpowiedzialność” za obronę Polski. Ten sam Scholz, minister w rządzie Gerharda Schroedera, który z układania się z Putinem uczynił ogromny personalny interes i na emeryturze został „księciem Gazpromu”, współpatronował projektowi Nord Stream, który przecież nie kto inny jak minister Sikorski nazywał nowym „paktem Robbentrop – Mołotow”. Mamy też uwierzyć, że Europa będzie się zbroić pod patronatem przewodniczącej Komisji Europejskiej, Ursuli von der Leyen, która w swojej poprzedniej pracy doprowadziła Bundeswehrę na skraj upadku.
Gotowość, tak jak my ją rozumiemy
Tylko budowana od dekad propaganda sprawia, że mit „autonomicznej Europy” ciągle jeszcze zapełnia szpalty prasowe i terabajty portalowych analiz. Powtarzanie tego samego i spodziewanie się innych rezultatów są jednak nie tylko podręcznikową definicją szaleństwa, ale też regułą w toczeniu dyskusji o europejskim bezpieczeństwie. Donald Tusk, podczas swojej europejskiej ofensywy dyplomatycznej, mówił, że „Europa musi być silniejsza od Rosji do 2030 roku”. Analizy think-tanków, takich jak RUSI czy Chatham House, wskazują, że Europie zajęłoby dekadę, by osiągnąć nawet częściową „autonomię strategiczną”, a dwie do trzech dekad, by uzyskać autonomię w pełnym słowa tego znaczeniu.
Geopolityk i analityk bezpieczeństwa Velina Tchakarova wyraziła to w ten sposób we wpisie na portalu X: „Oto brutalna prawda dla Europejczyków: Przywódcy europejscy głośno mówią teraz o tzw. »strategicznej autonomii« – czyli pełnej niezależności od USA. A jednak nigdy nie byli tak strategicznie zależni od Ameryki, jak w roku 2025 – w zakresie energii, technologii, rynków, bezpieczeństwa i parasola nuklearnego. Ciągle wykrzykują obietnice, których nie chcą lub nie są w stanie spełnić – wobec Ukrainy lub porządku bezpieczeństwa Europy”.
Europa polega na USA w kilku kluczowych obszarach, takich jak: wywiad, łączność, realne odstraszanie nuklearne, połączone dowodzenie czy nawet tankowanie samolotów w powietrzu. W normalnym świecie po umowie handlowej, jaką podpisała przewodnicząca KE w Szkocji i po wspólnej wizycie przywódców europejskich z prezydentem Zełenskim w Białym Domu, wszyscy opowiadający bajki o potędze militarnej, ekonomicznej, dyplomatycznej Europy powinni schować głowy w piasek. Ale zamiast tego mieliśmy, znowu, całe szpalty i terabajty o tym, jak bohatersko liderzy europejscy obronili prezydenta Ukrainy i jak sprytem oraz pochlebstwem przekonali Trumpa do zachowania się jak trzeba. Nawet jeśli na potrzeby argumentacji uznamy prawdziwość tego ostatniego twierdzenia, to przecież to, do czego europejscy liderzy „namówili Trumpa”, nie ma nic wspólnego z żadną autonomią. Chodzi o to, by USA wzięły na siebie odpowiedzialność, z którą zachodniej Europie jest niewygodnie, jak w koszuli nie uszytej na miarę.
Wbrew temu, co mówi Donald Tusk i jego polityczni sojusznicy, nie jest wcale prosto pogodzić wizję „samodzielnej, odpowiedzialnej Europy” z „byciem mocnym sojusznikiem w ramach NATO”. Czy naszym wspólnym celem jest, by wschodnia flanka była jak najlepiej przygotowana na ewentualny atak Rosji, nawet za kilka lat, czy jakaś mirażowa autonomia strategiczna za dwie czy trzy dekady? Donald Tusk jadący w drugim wagonie i państwa bałtyckie konsekwentnie pomijane w zaproszeniach na europejskie szczyty bezpieczeństwa wydają się dawać odpowiedź na to pytanie. Czy pieniądze europejskich podatników mają iść na uzupełnienie braków w uzbrojeniu w ramach NATO i wypełnienie luk tak, by system obrony wschodniej flanki był jak najbardziej sprawny? Czy mają iść na europejskie zastępniki tego, co dostarczają Amerykanie, jak pragnął minister Sikorski w swoich potyczkach z Elonem Muskiem, kiedy marzył o europejskim zastępniku dla Starlinka? Czy chodzi o to, by znowu za dwie czy trzy dekady państwa wschodniej flanki NATO kupowały mniej w USA, a więcej od niemieckiego czy francuskiego przemysłu? To, jak został zaprojektowany system EDF (Europejski Fundusz Obrony) i zyski, jakie będzie z niego czerpał niemiecki przemysł zbrojeniowy, pokazują, że chodzi raczej o to drugie.
W ogólnikach wszystko brzmi dobrze, przecież lepiej, żeby Polska miała za plecami silną, zbrojącą się Europę. Ale problem tkwi w jednym ważnym szczególe. Mówiąc brutalnie: horyzont czasowy, którym operuje Europa, upadek państw bałtyckich, a być może nawet Polski, ma wkalkulowane w koszty. Gdyby było inaczej, widzielibyśmy szeroko zakrojone inwestycje w miejscach, gdzie ewentualna wojna może się toczyć. Zamiast tego mamy środki na innowacje w Rheinmetall, z których Polska być może skorzysta, o ile wystarczy jej czasu.
Mit końca prymatu
„Odejście Ameryki z Europy” – to uniwersalna mantra, która w zaskakujący sposób łączy proeuropejskie środowiska liberalne z ekspertami od geopolityki i zwolennikami tzw. polityki realnej. Tym pierwszym poświęciliśmy już dużo miejsca, warto przyjrzeć się tym drugim, tym bardziej że za sprawą zasięgów na YouTubie i dzięki popularnym książkom ten pogląd mocno zadomowił się w polskiej debacie publicznej, a na przykład wśród młodych wyborców Konfederacji uchodzi wręcz za aksjomat, z którym dyskutują tylko osoby wyjątkowo naiwne.
„Stany to mrzonka. Niemcy albo Rosja. Wybierajcie panowie” – napisał kiedyś w jednym z mediów społecznościowych Piotr Zychowicz. Jacek Bartosiak hasło „koniec prymatu” dodał do leksykonu, z którego jest znany. Podtytuł jednej z książek Bartosiaka głosi: „Dzieci morza wzywają swoją matkę”. To ma sugerować, że opieranie polskiej niepodległości na sojuszu z USA jest rodzajem romantycznej i irracjonalnej wiary, która pozwala nie konfrontować się z rzeczywistością twardych faktów. Naiwniacy wierzący, że „USA nas obronią”, są emocjonalnie na poziomie Polaków zaraz po wojnie wznoszących ręce ku niebu, z okrzykiem: „Panie Truman, spuść ta bania, bo to nie do wytrzymania”.
Oczywiście pogląd o „końcu prymatu” nie jest bezpodstawny, a liberalna wiara w to, że samo członkostwo w NATO rozwiązuje wszystkie problemy raz na zawsze, wymagała korekty. Trump stawiał zobowiązania sojusznicze pod znakiem zapytania, sekretarz Hegseth mówił o „mniejszym zainteresowaniu Europą”, a od czasów Obamy trwa w USA dyskusja o przekierowaniu zasobów na Pacyfik. Taką wizję głosi też w swojej książce „The Strategy of Denial” obecny podsekretarz odpowiedzialny za politykę obronną, Elbridge Colby, z którym zresztą bliskie kontakty utrzymuje środowisko skupione wokół Jacka Bartosiaka.
Jednak problem w tym, że to, co sprzyja publicystycznej rozpoznawalności i przyczynia się do zasięgów (o co nikogo nie wolno winić), niekoniecznie jest dobrą podstawą do podejmowania strategicznych decyzji państwa. Owszem, USA nie są zaangażowane w obronę wschodniej flanki NATO tak, jak były włączone w obronę Niemiec Zachodnich podczas „zimnej wojny”, ale wyciąganie z tego wniosku, tym bardziej w kontekście wojny na Ukrainie i ostatnich działań Trumpa, że jesteśmy w przededniu amerykańskiej abdykacji ze spraw europejskich, jest bezpodstawne. Sukces takich tez opiera się też na tym, że uderzają do głęboko osadzonych strun polskiej wrażliwości. Polska zawsze będzie zdradzona, a współodpowiedzialność za to zawsze ponoszą naiwne elity, które uwierzą w obietnice pisane patykiem na wodzie.
Reset hegemonii
Błąd myślowy, który popełniają zwolennicy „końca prymatu”, dobrze opisał kiedyś amerykański teolog Reinhold Niebuhr, który pisał w kontekście amerykańskiej i europejskiej lewicy zrównującej USA ze Związkiem Sowieckim albo reżimem Mao. „Ponieważ USA nie są doskonałym dobrem, muszą być absolutnym złem”. Ponieważ USA nie gwarantują naszego bezpieczeństwa w takim stopniu, jak niektórym się wydaje, to jakiekolwiek rozważanie współpracy w tym zakresie jest mrzonką. Ponieważ USA chcą wyzbyć się części odpowiedzialności za sprawy europejskie, to znaczy, że porzucają Europę całkowicie. Diagnoza autora tego tekstu, za którą biorę odpowiedzialność, jest następująca: nie mamy do czynienia z końcem prymatu, ale z czymś, co nazywam „resetem hegemonii”. A to oznacza, że dla bezpieczeństwa Polski i dalszego jej rozwoju relacja transatlantycka ma nadal kluczowe i wręcz egzystencjalne znaczenie, a inwestowanie w nią nie jest wcale działalnością romantyków, próbujących odtworzyć sen, który dawno się rozwiał.
Czym jest „reset hegemonii” i dlaczego niekoniecznie musimy się go bać? Historia XX wieku pokazuje, że takie resety dokonują się cyklicznie, zwykle kilka dekad po tektonicznym zwycięstwie USA, po którym w momencie uniesienia Waszyngton bierze na siebie zobowiązania, które po czasie chce przeformułować. Po II wojnie światowej Plan Marshalla, patronowanie projektowi Zjednoczonej Europy, doktryna Trumana, stworzenie systemu Bretton Woods, interwencja w Korei, a potem wojna w Wietnamie. Następnie przyszła epoka Nixona, która w wielu swoich elementach przypomina epokę Trumpa. Ba, cytaty na przykład ówczesnego sekretarza skarbu, teksańczyka Johna Connally’ego, brzmią momentami jak wprost wyjęte z ust Trumpa albo J.D. Vance’a. Zmartwionym o swoje rynki po skończeniu wymienialności dolara na złoto Europejczykom Connally odpalił: „To jest nasz dolar, ale wasz problem”, a jednemu ze swoich współpracowników mówił, że w relacjach z Europą chodzi o to „żebyśmy my wydymali ich, zanim oni wydymają nas”. Do tego dochodziła doktryna Nixona, w której sojusznicy mieli brać większą odpowiedzialność za swoje bezpieczeństwo.
Co jednak najważniejsze, epoka Nixona wcale nie skończyła się wycofaniem Ameryki. Rynki były jeszcze bardziej uzależnione od dolara, którego jedynym gwarantem była fiskalna odpowiedzialność Waszyngtonu. Bez aktywnej roli Ameryki na upadek Związku Sowieckiego pewnie czekalibyśmy dłużej.
W Polsce rzadko się mówi o tym, że hegemonia, która teraz redefiniuje Trumpa, miała maksymalistyczny wymiar. Lektura słynnego tekstu „Defence Planning Guidance”, napisanego w szczycie euforii „końca historii” w 1992 roku, którego głównym autorem był Paul Wolfowitz, jeden ze strategów odpowiedzialnych za planowanie inwazji na Irak w 2003 roku, sprowadza się do następujących wniosków. USA miały być nie tylko unipolarną potęgą, zniechęcając potencjalnych rywali do inwestowania w armię, ale dawać na tyle silne gwarancje sojusznikom, aby ich odwodzić od chęci budowania autonomii. USA, jak pokazał Irak, miały być nawet gotowe do wojen prewencyjnych przeciw ogólnie zdefiniowanym „rogue states” (państwa nieposłuszne albo państwo parias), które nie zagrażały bezpieczeństwu Ameryki, ale kwestionowały międzynarodowy ład.
Ten system był nie do utrzymania, ale warto pamiętać, że nawet dla USA zorientowanych na konfrontację z Chinami, prawda George’a Kennana, że Europa jako ośrodek industrialny nie może dostać się w ręce geopolitycznego rywala, ciągle pozostaje w mocy. Polska, jako wiarygodny partner, zawsze musi żądać więcej, ale trudniej o taką asertywność, gdy tylko jedna strona politycznego sporu akceptuje podstawowe fakty. Europejska armia to mrzonka: albo silna Polska transatlantycka, albo utrata suwerenności na rzecz Berlina lub Moskwy.