W koalicji 13 grudnia wrze! - To, że każde ugrupowanie koalicyjne ma swojego przedstawiciela w każdym resorcie, nie oznacza jeszcze, że wszyscy są równo traktowani - czytamy w "Dzienniku Gazecie Prawnej". "Są zgrzyty, przemilczenia i brak zaufania" - zaznacza dziennik.
Gazeta, publikując wyniki badań, z których wynika, że Polacy za największy sukces po 100 dniach rządu Donalda Tuska uważają "odblokowanie" pieniędzy z KPO, analizuje jednocześnie obecną koncepcję podziału resortów między koalicjantami.
"Zamiast, jak do tej pory, dzielić ministerstwa między ugrupowania, nowa koalicja wyznaczyła w nich partyjne parytety. Dziesięć ministerstw dostało szefów z KO, cztery – z PSL, trzy – z Nowej Lewicy, a dwa – z Polski 2050. Jednocześnie każdy komitet wyborczy zyskał prawo, by wskazać wiceszefa w każdym resorcie" - przypomniał "DGP".
W ocenie ekspertki prof. Renaty Mieńkowskiej-Norkiene z Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych UW koncepcja ta "w ostatecznym rozrachunku może się okazać lepsza dla koordynacji prac nad projektami ustaw". "Dzięki temu, że już na poziomie ministerstw biorą w nich udział przedstawiciele wszystkich ugrupowań, łatwiej jest osiągnąć polityczne porozumienie" – stwierdziła.
Praktyka rządzenia pokazuje jednak, że taki układ nie jest sprawny, ponieważ - jak czytamy w "Dzienniku Gazecie Prawnej" - ministrowie są bezradni, jeśli ma do nich trafić ktoś, z kim nie chcą pracować. "Strategią obronną jest marginalizacja" - podkreślono w artykule podając m.in. przykład z Ministerstwa Zdrowia, kierowanego przez Izabelę Leszczynę (KO).
W resorcie zdrowia zdecydowana większość spraw przypada samej Izabeli Leszczynie (KO). Minister niemal pozbawiła zadań związaną z Polska 2050 Urszulę Demkow po tym, jak skonfliktowały się o wybór konsultanta krajowego ds. psychoterapii
– zauważył dziennik.