Michał Kołodziejczak wybrał się niedawno na przejażdżkę ulicami stolicy swoim luksusowym samochodem wartym około 250 tys. zł. Polityk KO został przyłapany na przejechaniu przez czerwone światło. Oprócz tego, w trakcie jazdy korzystał z telefonu komórkowego. Kołodziejczak miał też na sobie buty warte nawet 17 tysięcy złotych. Redakcja "Faktu" podliczyła, że za wszystkie złamane tego dnia przepisy Kołodziejczak powinien dostać 1100 zł mandatu i 27 punktów karnych, co byłoby jednoznaczne z utratą prawa jazdy.
Dziś polityka koalicji rządzącej zapytano o to, jak zachowywał się na drodze.
- Jestem normalnym człowiekiem jak każdy inny i czasem każdy z nas łamie przepisy - powiedział wiceminister, dodając, że nie jest ani święty, ani grzeczny. "Każdemu zdarzają się różne rzeczy, historie. Dobrze, że one nie kończą się tragediami" - dodał.
Pytany o gotowość do poniesienia odpowiedzialności, odpowiedział: - Ja się nie ukrywam, wiadomo, gdzie mieszkam...
Padło też pytanie, co to za samochód, którym poruszał się Kołodziejczak. Wiceministra wiele razy widziano w Lexusie, ale Lexusa nie widziano w oświadczeniu majątkowym Kołodziejczaka. - To jest samochód, którym jeżdżę, należy fizycznie do mojego ojca - wytłumaczył się polityk.
Michał Kołodziejczak, wiceminister rolnictwa w rządzie pana Tuska.
— Bambo (@obserwujesobie) August 5, 2024
Definicja przygłupa. pic.twitter.com/Q6jTgnO7rY