Polska polityka nie miała dotąd szczęścia do referendów. Prawica z reguły przegrywała je politycznie w okresie krótkoterminowym. Liberałowie – jeśli wygrywali – to w sposób pozwalający na co najmniej publicystyczne podważanie plebiscytów.
Spójrzmy: referendum unijne – dwa dni bez progu frekwencji. Referendum konstytucyjne – bez progu frekwencji, za to obarczające tym ograniczeniem każde następne. Do tego przeprowadzone tak, by pozbawić obywateli realnego wyboru – wszak nie dopuszczono przecież pod głosowanie szeroko popieranego projektu obywatelskiego, pozostawiając ludziom jedynie możliwość wyboru jedynej „alternatywy” w postaci współpracy postkomuny i nowych, liberalnych elit. Referendum warszawskie, najważniejsze z głosowań lokalnych, budzi najwięcej skojarzeń z sytuacją bieżącą. Aby uratować Hannę Gronkiewicz-Waltz, użyto całej machiny propagandowej będącej w rękach elity III RP. Nie namawiano, by głosować za dalszą obecnością skompromitowanej – jak się zdawało – prezydent w ratuszu. Elita nakazała obywatelom zrezygnować z prawa głosu – w imię kosztów, lenistwa, wykorzystania weekendu na przyjemny wyjazd – i zrobiła to skutecznie. Gronkiewicz-Waltz nie uratowała się przekonaniem do siebie mieszkańców, ale progiem frekwencyjnym.
W czasach rządów Platformy i Bronisława Komorowskiego trwały próby, by referenda lokalne, które i tak z reguły nie są ważne z powodu nieosiągnięcia wymaganego progu uczestnictwa, uczynić absolutną fikcją przez jego dalsze podniesienie. Pojawiały się również pomysły, by utrudnić samo składanie wniosków referendalnych. Głównym przeciwnikiem tego typu pomysłów był wchodzący wówczas do polityki Paweł Kukiz. W tym samym czasie do kosza trafiały obywatelskie wnioski o referenda, a setki tysięcy podpisów zostało dosłownie i symbolicznie zmielonych. Między innymi ta arogancja kosztowała Platformę Obywatelską i Komorowskiego władzę. By powstrzymać nieunikniony upadek, ten ostatni sam zdecydował się na rozpisanie referendum, które zawierało postulaty Kukiza z kampanii wyborczej. Absurdalna inicjatywa miała zapewnić byłemu prezydentowi głosy elektoratu muzyka w drugiej turze wyborów. Tyle że tak się nie stało i głosowanie, które stało się pośmiewiskiem w mediach i spektakularną porażką frekwencyjną, odbyło już z Andrzejem Dudą w roli prezydenta. I tylko sam Kukiz, konsekwentnie popierający ideę referendum, uznał proceder za porażkę społeczeństwa obywatelskiego.
Gdy w 2019 r. mający swój najlepszy czas w polityce za sobą Kukiz startował do Sejmu z list PSL, ludowcy wpisali do programu jego postulaty, których jednak nie mieli ani szansy, ani nawet ochoty realizować. Znalazł się tam również punkt, który przewidywał postulowany od lat niższy próg frekwencyjny w referendach lokalnych. Gdy w tym roku projekt trafił wreszcie pod obrady Sejmu, politycy PSL – tak samo jak reszta opozycji i Suwerenna Polska – byli przeciw. I o ile kilka innych inicjatyw udało się dzięki umowie z PiS Kukizowi zrealizować, ta sprawa nie może doczekać się szczęśliwego finału, a lokalne układy pozostają nietknięte. W końcu PiS ogłosiło, że wybory parlamentarne połączone będą z zadaniem obywatelom kilku pytań (początkowo – jednego). I tak wracamy do sytuacji znanej z referendum w Warszawie. Choć przeprowadzenie obu głosowań za jednym zamachem miało być gwarancją frekwencji, a więc ważności referendum, opozycja i związane z nią autorytety wzywają już do bojkotu jednej z imprez przy uczestnictwie w drugiej.
Skąd ta determinacja? Już w chwili, gdy Prawo i Sprawiedliwość ogłosiło pomysł przeprowadzenia referendum w sprawie przymusowej relokacji nielegalnych imigrantów, większość klasy politycznej zakwestionowała sam sens takiego przedsięwzięcia. Argumentem miał tu być rzekomy konsensus wszystkich ugrupowań w tej sprawie – przy czym już tego, że referendum dałoby politykom dodatkowy, mocny mandat, nikt nie chciał zauważyć. Tak jakby po cichu chciano osłabić pozycję Polski w sporze z Komisją Europejską i po ewentualnych wygranych wyborach natychmiast zmienić narrację. W ten sposób opozycja na własne życzenie oddała PiS temat generujący społeczne emocje. Równocześnie niemal wprost wezwała obywateli do zrzeczenia się kompetencji suwerena na rzecz elit.
Rozszerzenie referendum do czterech pytań czterokrotnie pomnożyło polityczne zyski dla jednych i oznacza straty dla drugich na tym etapie kampanii. Jak przełożą się na finalny wynik głosowania? Trudno przewidzieć, trzeba jednak pamiętać, że PiS wiąże ze sobą emocje w sprawach wychodzących poza swój klasyczny elektorat i to właśnie budzi tak wielki i skutkujący antydemokratycznymi wypowiedziami niepokój u przedstawicieli opozycji. Ta swoimi zachętami do bojkotu nie tylko namawia obywateli do dobrowolnego zrzeczenia się głosu, lecz także sama oddaje PiS potężne obszary publicznej debaty niejako na własność. Sprawy, które mogłyby być domeną lewicy – takie jak niepodnoszenie wieku emerytalnego czy utrzymanie silnego sektora państwowego – tejże lewicy nie interesują. Tematy, które w teorii łączą polityków różnych opcji, jak obrona granic czy nielegalna imigracja, spychane są na konserwatywną połowę politycznego boiska nawet wtedy, gdy nie są (jak prywatyzacja dla PO) dla innych partii niewygodne.
Jeśli w ogóle podejmowana jest próba racjonalnej argumentacji w kontrze do referendum, pojawia się fałszywa teza, że wobec ujętych w pytaniach spraw nie ma żadnego sporu. Wystarczy jednak przejrzeć wypowiedzi bądź polityków drugiego szeregu, bądź zaplecza eksperckiego, by zauważyć, że w przypadku zmiany władzy nie ma w Polsce niczego pewnego – ani muru na granicy, ani państwowych spółek strategicznych, ani wieku emerytalnego. Jednocześnie, co dla opozycji niekorzystne, tematy referendalne angażują grupy szersze niż elektorat partyjny PiS. Pytanie o ochronę granicy ma rangę terytorialną – dziś trudniej wygłupiać się z reklamówką, jak to czynił poseł Franciszek Sterczewski.
Nawet Donald Tusk nie kwestionuje zasadności obrony granicy, ale jej jakość, co brzmi fałszywie w uszach każdego, kto pamięta niedawną narrację i zachowania jego posłów i kto kojarzy wypowiedzi Janiny Ochojskiej. Trochę inaczej jest z pytaniem o wiek emerytalny. Ciekawym wątkiem pobocznym będzie tu stanowisko liderów PSL, dziś przeciwnych podwyższeniu wieku emerytalnego. Poprzednio ta niewdzięczna rola przypadła Władysławowi Kosiniakowi-Kamyszowi. Czy tym razem wykonawcą zostanie nowa gwiazda Koalicji Obywatelskiej Michał Kołodziejczak? Na listach Koalicji Obywatelskiej miejsce znalazł również Michał Wypij, który do poprzedniej kadencji Sejmu wszedł z listy Zjednoczonej Prawicy, mającej na sztandarach przywrócenie stanu rzeczy sprzed antyspołecznej reformy gabinetu Tuska. Kształt list to oczywiście odrębny temat, tu wart jedynie zasygnalizowania.
Na koniec pewna refleksja. Wiele badań i analiz, lecz także wyniki sondażowe, wskazują na wzrost postaw liberalnych, egoistycznych i de facto antypaństwowych. W pytaniu o prywatyzację brakuje bardzo doprecyzowania, że chodzi o zakłady o znaczeniu strategicznym. Bez niego nie jestem do końca pewien, jak rozłożą się odpowiedzi. Prywatyzacja pozostaje miło dla wielu brzmiącym zaklęciem i nie trzeba tu nawet być turboliberalnym ekspertem Bogusławem Grabowskim. Może jednak właśnie dzięki temu dowiemy się, jakiego spustoszenia już nie w portfelach, ale w umysłach Polaków dokonali Leszek Balcerowicz i jego wychowankowie.