Nowelizacja ustawy, przedstawiana jako implementacja unijnego Aktu o usługach cyfrowych (DSA), w rzeczywistości radykalnie zaostrza cenzurę, której UE wcale nie zaleca. Jak wyjaśnia poseł PiS Dariusz Stefaniuk, „zgodnie z jej zapisami urzędnicy będą mogli w trybie administracyjnym, a nawet natychmiastowym, nakazać usunięcie dowolnej treści z internetu (...). Takie decyzje będą podejmowane szybciej, niż sądy zdążą ocenić, czy wpis rzeczywiście łamie prawo”. Co gorsza, definicja „mowy nienawiści” jest na tyle nieostra, że może stać się narzędziem do walki z krytyką rządu.
Poseł Dariusz Matecki, komentując sprawę, ostrzega, że władzę decydowania o tym, co jest mową nienawiści, otrzymają politycy. Pyta ironicznie, czy za mowę nienawiści zostanie uznane „domaganie się wyrzucenia nielegalnych imigrantów” lub pytanie o niejasne finanse polityków koalicji. To urzędnik, a nie sąd, będzie decydował, co jest prawdą, a co nie. Procedura ma być błyskawiczna – twórca będzie miał zaledwie dwa dni na przedstawienie swojego stanowiska, a nałożony na decyzję „rygor natychmiastowej wykonalności” sprawi, że odwołania do sądu stracą na znaczeniu.
Rząd twierdzi, że celem jest walka z dezinformacją i nielegalnymi treściami, takimi jak pedofilia czy terroryzm. Jednak, jak zauważają krytycy, proponowane rozwiązania idą znacznie dalej niż unijne wymogi i tworzą niebezpieczne narzędzie cenzury. Czy w Polsce dojdzie do powtórki masowych protestów, które w 2012 roku zatrzymały ACTA?