Gdyby przyjrzeć się możliwym powyborczym scenariuszom, to złudzenie, że wszystko wiemy i wszystko jest rozstrzygnięte, pryska jak mydlana bańka.
Dziesiąte części procenta mogą zmieniać sytuację polityczną, a niewielka grupka wyborców ma szanse rozstrzygnąć o rządowej większości lub na przykład o tym, kto będzie miał przewagę w Senacie. Nawet zdecydowane zwycięstwo którejś ze stron nie zamyka wszystkich spekulacji, bo jedne scenariusze zostaną zastąpione innymi – na przykład możliwością przełamania poprawek senackich albo weta prezydenta.
Najważniejsza większość rządowa
Rząd tworzy ten, kto ma 231 posłów. Do 2015 roku aby taką większość uzyskać, trzeba było tworzyć koalicję. W 2015 roku, po raz pierwszy od 1989 roku, powstał rząd wybrany z jednej listy. Wprawdzie była to lista Prawa i Sprawiedliwości, ale znalazły się na niej dwie inne partie: Porozumienie Jarosława Gowina i Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry, tworząc Zjednoczoną Prawicę. Partie blokiem mają do wyboru albo oficjalną koalicję, albo start z listy jednego z tworzących ją ugrupowań. Różnica polega na tym, że w pierwszym przypadku jest niezbędny ośmioprocentowy próg do wejścia do Sejmu, a w drugim tylko pięcioprocentowy – tak jak w przypadku partii. PiS tym progiem przejmować się chyba nie musi. Ważniejszy jest próg konstytucyjny do utworzenia rządu. W 1993 roku rząd utworzyły PSL i SLD, które miały razem zaledwie 36 proc. poparcia. Dlaczego tak się stało? Rozbita na wiele ugrupowań prawica nie weszła do Sejmu. Partie prawicowe teoretycznie wygrały wybory, ale nie miały żadnej reprezentacji w parlamencie. Czyli głosy około 40 proc. prawicy zasiliły w mandaty głównie dwie formacje postkomunistyczne. Taki był efekt rozpraszania sił i braku jedności.
Ile więc trzeba procent głosów, by uciułać na rządową większość? Sprawa nie jest prosta. W 2015 roku PiS uzyskał 37,5 proc. głosów i dostał 235 mandatów. Ale tym razem to PiS miał szczęście: lewica startowała jako koalicja i nie przekroczyła ośmioprocentowego progu. Wszystko wskazuje na to, że w tych wyborach jej się uda. I tylko z tego powodu PiS do rządzenia potrzebuje ponad 40 proc. – do uzyskania 231 mandatów. Dla PiS szczęśliwe było również to, że ugrupowanie Korwin-Mikkego nie przekroczyło progu wyborczego. Zabrakło mu jednej czwartej procenta. Gdyby dzisiaj weszło, tak jak pewnie wejdzie lewica, PiS będzie musiał zdobyć ponad 43 proc.
Magia d’Honta
Z Konfederacją, która jest poszerzoną partią Korwin-Mikkego, PiS ma jeszcze jeden problem: zwykle wyborcy Konfederacji to potencjalni wyborcy PiS, czyli głos oddany na Konfederację, to przeciętnie głos nieoddany na PiS. Partia Jarosława Kaczyńskiego więc traci tu podwójnie. Jednocześnie skutek tego głosowania nie jest taki sam dla ilości mandatów liczonych razem w obydwu partiach. Jeżeli, jak już tradycja pokazuje, Konfederacja nie przekroczy progu, nie dostanie też ani jednego mandatu. Z tych samych „bezpłodnych” głosów PiS dostałby przynajmniej kilkanaście mandatów. A co się stanie, jeżeli Konfederacja przejdzie próg wyborczy i dostanie na przykład 6 proc.? Może przecież utworzyć koalicję z PiS-em. Nie chcę teraz wnikać w to, czy jest to politycznie możliwe, problem jest przede wszystkim czysto matematyczny. Do Sejmu wybieramy 460 posłów. Teoretycznie na jeden procent oddanych głosów przypada 4,6 posła. Po odliczeniu tych partii, które nie wejdą do Sejmu, ta druga liczba rośnie. Ale nie rośnie równo. Dlaczego? Bo w Polsce przy liczeniu mandatów obowiązuje system d’Honta. Jest to dosyć skomplikowany wzór. Liczbę oddanych głosów w okręgu dzieli się przez kolejne liczby naturalne, a potem przypisuje mandaty. W każdym razie skutek tego jest taki, że duże partie są dowartościowywane, a małe tracą. Dlatego 6 proc. dla Konfederacji czy dla Kukiz-PSL może dać kilka, góra kilkanaście mandatów, a dla PiS nawet kilkadziesiąt. W tej sytuacji nawet kilka tysięcy głosów może przesądzić o wejściu lub nie mniejszych partii i jednocześnie o zdolności PiS do tworzenia koalicji rządowej.
Co się stanie, jeżeli nie będzie większości?
Trudno sobie wyobrazić, żeby PiS zdobył znacząco poniżej 40 proc. głosów. Owe 40 proc. w tej chwili to raczej za mało na większość rządową, ale pewnie bez trudu wystarczy na około 220 mandatów. Po jednej stronie będzie więc sojusz trzech koalicji składający się z siedmiu partii, po drugiej PiS. Utworzenie rządu będzie niesłychanie trudne i może oznaczać kolejne wybory za parę miesięcy. W kraju zapanuje polityczny chaos. Oczywiście pewnie zarówno Kaczyński, jak i Schetyna podejmą próby utworzenia rządu, ale na pewno nie będzie to łatwe. Proszę sobie wyobrazić wspólną koalicję posłów od Kukiza z Biedroniem. A jak tam dopasować kilku posłów Konfederacji, gdyby jakimś cudem weszli? Z kolei dla koalicji z PiS-em Konfederaci mieliby za mało głosów. To wariant oczywiście najbardziej fantastyczny, ale już widzieliśmy niejedno. Kaczyński lubi wyzwania i pewnie ostatecznie posklecałby rząd, ale łatwo by nie było.
Zagrożony Senat
W rozpatrywanych wariantach najbardziej prawdopodobne wydaje się jednak utworzenie rządu przez PiS, z większymi lub mniejszymi problemami. W przypadku Senatu jednak nic nie jest pewne. Tutaj decyduje większość w danym okręgu. Faktycznie niemal cała opozycja idzie blokiem przeciw PiS-owi. Żeby wygrać, PiS sam musi mieć więcej głosów przynajmniej w 51 okręgach senackich, niż zdobędzie ich tam cała opozycja. Naprawdę nie jest to proste i tylko maksymalna mobilizacja może pozwolić na utrzymanie Senatu. Co się stanie, jeżeli Senat wpadnie w ręce opozycji? Będą mogli zmieniać dowolnie ustawy sejmowe. Rządzić się da, ale z problemami. Do przełamania decyzji Senatu potrzeba mieć jednak bezwzględną większość w sejmie. Czyli PiS, aby mieć pewność i stabilność rządzenia, tak naprawdę potrzebuje powyżej 43 proc. głosów w wyborach do Sejmu. Wtedy poradzi sobie i z Senatem.
Weto prezydenta i konstytucja
Próg stworzenia rządu nie jest jedynym przydatnym w Sejmie. Do maja przyszłego roku PiS ma prezydenta wywodzącego się ze swoich szeregów. Wprawdzie czasem się z nim kłóci, ale na pewno jest on przychylniejszy niż ktokolwiek z opozycji. Gdyby jednak Andrzej Duda nie wygrał za osiem miesięcy wyborów prezydenckich, potrzebna będzie większość zdolna do przełamania tego weta: to trzy piąte głosów w Sejmie – 276 mandatów. Do takiej większości trzeba zdobyć w wyborach około 50 proc. mandatów.
Ostatni próg to zmiana konstytucji. Tak naprawdę bez tego trudno szybko przeprowadzić reformę sądownictwa, choć czas zrobi tu swoje. Do zmiany konstytucji trzeba aż 307 posłów i ponad połowę senatorów. Wbrew pozorom, jeżeli PiS przekroczyłby 50 proc. w wyborach do Sejmu, wiele nie musiałby zwiększać swojego potencjału. Po prostu wtedy na pewno nie weszłyby mniejsze partie. Do większości konstytucyjnej pewnie PiS-owi wystarczyłoby około 55 proc. głosów. Widać, jak niewielkie nawet wahania poparcia mogą zmienić całość sytuacji politycznej i losy kraju. W tych wyborach każdy głos będzie miał szczególne znaczenie.
Tekst ukazał się w aktualnym wydaniu tygodnika „Gazeta Polska”
W najbliższym wydaniu tygodnika #GazetaPolska ukaże się ekskluzywny #wywiad z Prezesem @pisorgpl Jarosławem Kaczyńskim. https://t.co/ZvUGL4Jq7k - Tygodnik Niepodległego Polaka pic.twitter.com/cvwNYC09x0
— Gazeta Polska (@GPtygodnik) October 6, 2019