Nie ma zgody na wspieranie fałszowania wyborów, na przykład poprzez odrzucanie projektu zmian w kodeksie wyborczym (nawet bez odesłania do dalszych prac w komisjach). Nie ma zgody na lansowanie szkodliwej tezy, że antyrządowe manifestacje są z zasady złe, a te rządowe dobre. Nie ma zgody na zamykanie dziennikarzy, którzy wykonują swoją pracę, a po procesie mówienie: oj tam, "pomyłka". To odmęty szaleństwa. Tak w skrócie mógłbym odpowiedzieć na pytanie, dlaczego dziś postanowiłem, że pójdę 13 grudnia na Marsz w obronie Demokracji i Wolności Mediów.
Rozumiem argumentację tych, którzy mówią, że jak na marsz zaprasza prezes partii politycznej, to źle wygląda jak z nim idą dziennikarze. To prawda, że dziennikarze nie powinni wchodzić w zbyt bliskie relacje z politykami i partiami. Relacje, które utrudniałyby obiektywny osąd rzeczywistości. Zagraża to podstawowej misji dziennikarskiej, czyli przekazywania obywatelom uczciwej, możliwie obiektywnej INFORMACJI. Dotyczy to przede wszystkim relacji z władzą (o czym oburzający się dziś przedstawiciele TVN, czy GW chętnie zapominają), ale również relacji z politykami opozycji.
Właśnie dlatego dotąd sceptycznie podchodziłem do uczestnictwa w marszu. Do maszerowania nie jako relacjonujący zdarzenia obserwator, ale jako aktywny uczestnik. Dziś jednak do pójścia zachęciły mnie trzy sprawy. Pierwsza to uzasadnienie wyroku w procesie dziennikarzy i stanowisko MSW w tej sprawie. Druga to totalne odrzucenie projektu zmian w kodeksie wyborczym przez koalicję rządzącą.
Trzecia to natarczywe, narastające i coraz bardziej nie do zniesienia sugerowanie, że antyrządowe manifestacje powinny zostać po prostu zakazane. Można w sumie powiedzieć, że do marszu zachęciła mnie... Platforma Obywatelska i jej sojusznicy.
Dziś sędzia Łukasz Mrozek zdecydował o uniewinnieniu dziennikarzy Polskiej Agencji Prasowej i Telewizji Republika: Tomasza Gzella i Jana Pawlickiego. Skąd więc moje niezadowolenie? Ogromne fragmenty uzasadnienia wyroku sprowadziły się faktycznie do wyjaśnienia dlaczego sąd uważa, że policja i administracja budynku, czyli kancelaria prezydenta Bronisława Komorowskiego są niewinne. Dowiedzieliśmy się, że te dwie instytucje postanowiły o zatrzymaniu dziennikarzy „przez przypadek”.
Jakby tego było mało, sędzia tłumaczył, że "nie było intencji ani administratora, ani policji aby zatrzymywać dziennikarzy" i doszło jedynie do "bardzo przykrego nieporozumienia". W tym samym tonie głos (pierwszy raz od 21 listopada) zabrała szefowa MSW, Teresa Piotrowska. -
Szczegółowa informacja przedstawiona mi przez policję potwierdziła, że nie doszło do naruszenia prawa i procedur przez policję. Niedobrze się stało, że nastąpiła taka pomyłka - ogłosiła. Ot pomyłka, pomyłeczka, pomylunia.
Sprawa podejmowania decyzji przez ludzi Komorowskiego bez konsultacji z "lokatorem" PKW, czyli członkami komisji? Nie rozwinięto jej.
Sprawa zatrzymywania i przetrzymywania kilkanaście godzin dziennikarzy,
mimo że wyraźnie widać na nagraniach, że legitymowali się, mieli zgodę PKW na wejście i wykonywanie swojej pracy? Nieważne.
Sprawa dwóch pozostałych dziennikarzy, którzy również tylko relacjonowali wydarzenia, nie biorąc w nich udziału jako manifestanci, czyli proces Hanny Dobrowolskiej z Solidarni2010.pl i Witolda Zielińskiego NiepoprawneRadio.pl? Oj tam oj tam, to jakieś niszowe media, kto by się tym interesował.
Sławomir Słupczyński, funkcjonariusz policji, który prowadził akcję w PKW zeznał, że "jeżeli przedstawiciel administratora nie powiedziałby słów "dotyczy również mediów", zapewne policja sprawdzałaby, czy ktoś jest z mediów, czy nie", ale "to nie była decyzja policji". Czytaj o wszystkim decydował przedstawiciel Bronisława Komorowskiego. Wybuchła afera? Skądże.
Dziś również doszło do innego ważnego wydarzenia ze sfery takich "błahych" w III RP spraw, jak demokracja. Platforma Obywatelska razem ze swoją palikociarską przystawką i Polskim Stronnictwem Ludowym powiedziała Polakom jedno. Na pokojowe doprowadzenie do zmian w kodeksie wyborczym, czego wszyscy oczekują po kompromitacji wyborczej - nie dojdzie. Sejm głosował nad naprawdę dobrym projektem zmian, projektem który oddalał od wschodnich standardów, a zbliżał nas do Zachodu. Projektem, którego założeniem jest m. in. podniesienie stopnia odpowiedzialności politycznej PKW za swoje działania, przeźroczyste urny oraz rejestrowanie kamerą on-line liczenia głosów i prac komisji wyborczych.
Co zrobiła koalicja rządząca? Odrzuciła projekt, swoje tłumaczenie faktycznie sprowadzając do prostego przekazu: wyrzucamy go do kosza, bo zgłosiło to Prawo i Sprawiedliwość. Prosty przykład: PO w Parlamencie Europejskim, jak i inne frakcje używa przeźroczystych urn, ale już w Polsce PO ich nie chce. Dlaczego? Bo PiS.
Na koniec znowu wraca stara, bo zakorzeniona w PRL-owskim myśleniu, śpiewka o szkodliwej opozycji, która tak naprawdę najlepiej, żeby sobie poszła. Owszem można manifestować swoje poglądy, to fundament demokracji, ale wicie rozumicie, z różowym orłem tak, ale przeciwko władzuni niet. Zakazany marsz 13 grudnia? Idealna data, jeśli przypomnieć, że ten sposób myślenia, który dziś obserwujemy został wyrażony expressis verbis właśnie 13 grudnia 1981 r.:
„Zakazane zostało zwoływanie i odbywanie wszelkiego rodzaju zgromadzeń, pochodów i manifestacji bez uprzedniego uzyskania zezwolenia właściwego terenowego organu administracji państwowej”, „Kto organizuje lub kieruje strajkiem lub akcją protestacyjną, podlega karze pozbawienia wolności do lat 5”. Tak, to fragmenty obwieszczenia o wprowadzeniu stanu wojennego „ze względu na bezpieczeństwo państwa” sprzed 33 lat.
Dlatego, oddając się mojej naturze, która buntuje się, gdy władza chce coś obywatelom zakazać -
pójdę na marsz 13 grudnia. Będę tam jak zawsze bardziej jako obserwator, relacjonujący zdarzenie, ale również jako obywatel, który za bardzo przywiązał się demokracji, by ją PO oddawać.
Źródło: niezalezna.pl
Samuel Pereira