Na przełomie 1939 i 1940 roku trzeba było być człowiekiem naprawdę silnego ducha, by nie ulec przeświadczeniu, że Bóg odwrócił się od Polski. Po zaledwie 19 latach istnienia, mimo olbrzymiego poświęcenia uczciwych obywateli i ich ofiarnej pracy, państwo polskie znów zniknęło z mapy. Uderzyły na nie dwie największe potęgi militarne świata, pozostające w zbrodniczej zmowie. Sojuszniczym armiom III Rzeszy Niemieckiej i Związku Sowieckiego nie sprostałby nikt. Dziesiątki tysięcy zabitych, zbombardowane, zrujnowane miasta, miasteczka i wsie. Ludzie bez dachu nad głową, bez pracy, bez źródeł utrzymania, osierocone rodziny, ojcowie i mężowie polegli lub w niewoli. A potem przyszła zima: długa, śnieżna i straszliwie mroźna. A potem było jeszcze gorzej.
Ekstremalnie niskie temperatury zdarzały się w Polsce wcześniej – zimą roku 1929 odnotowano mrozy sięgające -46 st., a zaspy śnieżne sięgały 4 metrów. Jednak w styczniu i lutym 1940 r. okupanci nie tylko niszczyli polskie instytucje, ale i ograbiali zajęte przez siebie ziemie z żywności, opału, odzieży. Tymczasem nad okupowany kraj 10 stycznia 1940 roku dotarły straszliwe mrozy. Na wschodzie termometry pokazywały około trzydziestu stopni zimna. Potem wyż niosący mroźne powietrze przesunął się nad Ukrainę i temperatury nieco wzrosły, by znów, około 10 lutego spaść do -30 st. C. Nocami do polskich domów pukał nie tylko mróz, ale również wróg gorszy, jeszcze bardziej bezwzględny.
Jeśli w czymś Związek Sowiecki osiągnął mistrzostwo – oprócz kłamstwa oczywiście – to były to: niszczenie tradycyjnych norm i struktur społecznych oraz organizowanie przymusowych deportacji gigantycznych mas ludzkich. Zająwszy ponad 200 tysięcy km2 ziem Rzeczypospolitej, sowieci zlikwidowali wszelkie organizacje, zamknęli wszystkie świątynie, wprowadzili ruble zamiast złotych i prymitywną propagandę zamiast szkół. Na koniec odebrali język i obywatelstwo. A potem rozpoczęli wysiedlenia.
Zaczęły się one już w listopadzie 1939 roku, kiedy okupanci przemianowali zajęte przez siebie ziemie państwa polskiego na Zachodnie Białoruś i Ukrainę. Nocami znikali pojedynczy ludzie i całe rodziny – do dziś nie sposób ustalić, ile osób objęło to preludium pierwszej fali deportacji.
W największy mróz, nad ranem 10 lutego do tysięcy polskich domów przyszli enkawudziści. Odczytali „wyroki” skazujące niewinnych ludzi na 5, 10, 20 lat osiedlenia we wschodnich rejonach czerwonego imperium. Dawali 10, góra 30 minut na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy i zawozili „czornymi woronami” (karetkami więziennymi) na najbliższą stację, gdzie kłębił się tłum podobnych nieszczęśników. Płacz dzieci i kobiet, wrzaski enkawudzistów, szczekanie psów, ostre snopy reflektorów, metaliczne łomoty przetaczanych wagonów. Porzućcie wszelką nadzieję, wy, których skazała władza sowiecka.
Decyzja o deportacjach Polaków, stanowiących „element niepewny”, zapadła już 5 grudnia 1939 roku, a podjęła ją Rada Komisarzy Ludowych. Przez dwa miesiące tworzono listy proskrypcyjne, podciągano szerokie linie kolejowe do głównych punktów zbiorczych, przygotowywano „wyroki”. Operację nadzorować miał nie byle kto, bo zastępca Berii, Wsiewołod Mierkułow.
Pierwsza fala poniosła na wschód około 140 tysięcy ludzi: przede wszystkim polskich osadników wojskowych, zasobniejszych w ziemię chłopów, elity małych miast oraz pracowników leśnych. Polacy stanowili ponad 80% deportowanych, reszta to Białorusini i Ukraińcy zatrudnieni w polskiej służbie leśnej.
Cały artykuł prof. Tomasza Panfila o czterech falach deportacji Polaków w głąb Związku Sowieckiego można przeczytać w najnowszym wydaniu tygodnika GP.