Zwycięskie mocarstwa po II wojnie światowej dość szybko straciły zapał do ścigania niemieckich zbrodniarzy. Atmosfery do daleko idących rozliczeń nie było też w żadnym z dwóch utworzonych w 1949 roku państw niemieckich: ani w socjalistycznej NRD, ani tym bardziej w RFN, gdzie wielu członków NSDAP, a nawet SS kontynuowało kariery urzędnicze. W Republice Federalnej Niemiec już w maju 1960 roku przedawniła się karalność znacznej części zbrodni z okresu dyktatury Adolfa Hitlera. Tym najpoważniejszym – zagrożonym karą dożywotniego więzienia – groziło przedawnienie z dniem 8 maja 1965 roku – 20 lat po zakończeniu II wojny światowej. Taki stan rzeczy był chętnie wykorzystywany propagandowo przez władze PRL, dla których RFN – sojuszniczka Stanów Zjednoczonych – była jednym z głównych wrogów ideologicznych.
22 kwietnia 1964 roku Sejm PRL jednogłośnie przyjął ustawę „w sprawie wstrzymania biegu przedawnienia w stosunku do sprawców najcięższych zbrodni hitlerowskich popełnionych w okresie drugiej wojny światowej”. Miał to być wyraźny sygnał, że władze w Warszawie – inaczej niż parlamentarzyści i rząd w Bonn – poważnie traktują sądowe rozliczenia z brunatną dyktaturą.
„Zbrodniarze wojenni nie mogą ujść zasłużonej karze” – pisał następnego dnia „Dziennik Polski”. Z kolei „Dziennik Bałtycki” obszernie relacjonował sejmowe wystąpienie posła Tadeusza Gierzyńskiego: Nie wyrzekniemy się oskarżenia, dopóki hitlerowscy zbrodniarze będą chodzić bezkarnie, dopóki Niemcy zachodnie nie potępią hitleryzmu, nie wyrzekną się dążeń rewizjonistycznych i odwetowych, dopóki istnieć będzie skłonność puszczenia zbrodni hitlerowskich w niepamięć.
Presja międzynarodowa i wewnętrzna doprowadziła do tego, że zachodnioniemiecki Bundestag kilkakrotnie przedłużał ściganie najcięższych zbrodni narodowosocjalistycznych – najpierw do końca 1969 roku, następnie o kolejnych dziesięć lat, a ostatecznie bezterminowo.