Serial "Heweliusz" w reżyserii Jana Holoubka, który miał premierę na Netflixie w listopadzie 2025 roku, odnosi sukcesy w Polsce i na świecie. O filmowej opowieści i samej katastrofie promu z 1993 r. PAP rozmawiała z kapitanem żeglugi wielkiej i publicystą Markiem Błusiem, który przez lata badał tajemnice procesów przed izbami morskimi oraz śledztwa prokuratury po zatonięciu promu w sztormie u brzegów Rugii 14 stycznia 1993 r.
Film na Netflixie po premierze dwóch odcinków oceniałem na 4 plus, ale teraz, gdy zobaczyłem cały, trochę obniżę tę ocenę – mówił Błuś. – Przykładowo pokazuje się tam spadające butelki. To dwie nieprawdy naraz. Heweliusz był promem towarowym i tam nie było żadnego baru. Miał bardzo skromne kabiny dwuosobowe dla kierowców TIR-ów. Można było napić się alkoholu tylko kupując go u ochmistrza i potem pijąc w kabinie. Zaznaczył też, że wbrew różnym opiniom, większość kierowców tego nie robiła.
Musieli jechać w trasę, a czasami było tak, że za bramą portu stali policjanci z alkomatem – dodał podkreślając, że badania toksykologiczne zwłok wykazały w ułamki promila zawartości alkoholu we krwi u dwu ofiar. Wyszynku alkoholu w formie pokazanej na filmie, na Heweliuszu nie było.
Marek Błuś tłumaczy, że na statkach, gdzie są bary i restauracje z alkoholem, barmani odpowiadają materialnie za to, żeby nic się nie stłukło. Jak zaczyna kiwać chowają butelki i zabezpieczają w odpowiednio wyposażonym umeblowaniu. Błuś podkreślił, że scena ze spadającymi butelkami to także błąd polityczny – w pierwszych dniach po katastrofie krążyła plotka, że kapitan i załoga byli pijani, co miało doprowadzić do tragedii. Tymczasem kapitan Ułasiewicz żył na granicy abstynencji i statek był „suchy”, czyli taki, na którym nie toleruje się alkoholu i nie można pić. To może ładnie wygląda, jak butelki z drogimi alkoholami zjeżdżają po półce, ale takich półek na statkach nie ma.
„Heweliusz” w zasadzie tonął dwa razy. Głośne zdarzenie z 1982 r. w porcie Ystad też było zatonięciem. Statek stracił pływalność, tylko że nie wywrócił się na burtę, bo oparł się o nabrzeże – mówił kapitan podkreślając, że podczas procesu po tym wypadku okazało się, że PLO ukrywało wszystkie wcześniejsze incydenty statecznościowe przed władzami. Armator nie zgłaszał ich do Izby Morskiej, ale korespondował na ten temat z Polskim Rejestrem Statków. Dzięki temu ostały się dokumenty. Takich niebezpiecznych przypadków ujawniono pięć, natomiast biegły badający tę pierwszą katastrofę „Heweliusza” twierdził, że wypadków statecznościowych było więcej, ale udało się je zataić.
76-letni Kpt. ż.w. Marek Błuś z zawodu oficer polskiej marynarki handlowej (ok. 20 lat pływał) po Państwowej Szkole Morskiej w Szczecinie (1970) uczestniczył niemal od początku w procesie mającym wyjaśnić okoliczności zatonięcia promu. Błuś został prawomocnie skazany za zniesławienie izb morskich, bo w swoich reportażach napisał, że nagrania z Rugen Radio ukrywano podczas dwóch procesów „Heweliusza”, które toczyły się przed izbami w Szczecinie i w Gdyni.