Dramat bohaterów greckich tragedii polegał na ich uwikłaniu w niezmienny los. Jakiekolwiek decyzje by nie podjęli, cokolwiek by nie zrobili, nieubłagana konieczność pchała ich ku fatalnemu przeznaczeniu. Gdy 27 lipca gubernator dystryktu warszawskiego Fischer nakazał stu tysiącom Polaków stawić się do pracy przy budowie umocnień, dowództwo Armii Krajowej straciło nawet tę niewielką swobodę manewru, jaką miało dotychczas. Już nie było kwestii, czy będzie powstanie w Warszawie – pozostała tylko odpowiedź na pytanie, kiedy ono wybuchnie. Rozpoczynał się ostatni akt polskiej tragedii okupacyjnej.
Zupełnie jasnym było, że władze Polskiego Państwa Podziemnego nie mogą pozwolić na wykorzystanie stu tysięcy (dwa dni później Himmler podwoił tę liczbę) warszawiaków do budowy umocnień. Oczywistym było też, że bojkot zarządzenia wywoła niemieckie represje. Brak reakcji struktur Państwa Podziemnego – i to reakcji zbrojnej – oznaczałby tegoż państwa moralny i polityczny koniec. Na taki rozwój wypadków czekała komunistyczna agentura. Komuniści liczyli, że ich zakonspirowane komórki, nie cofające się przed współpracą z gestapo dla osłabienia AK, w momencie spontanicznego wybuchu staną na czele pałającej żądzą odwetu warszawskiej młodzieży i zdobędą władzę w stolicy. Także cierpliwość żołnierzy AK wyczekujących na możliwość podjęcia otwartej walki ze znienawidzonym okupantem była na wyczerpaniu.
W ostatnich dniach lipca Niemców w Warszawie ogarnęła panika: wydawało się, że nic nie jest w stanie zatrzymać sowieckich czołgów w niebywałym tempie pędzących ku polskiej stolicy. Warszawskimi ulicami przeciągały rozbite jednostki niemieckie, a śmiertelnie zmęczeni żołnierze w niczym nie przypominali dumnych zdobywców świata. W gorączkowym pośpiechu ewakuowały się niemieckie urzędy i instytucje, a warszawiakom umęczonym pięcioma latami okupacji wydawało się, że wolność jest już bardzo blisko. Lecz Niemcy szybko opanowali panikę: powrócili najważniejsi urzędnicy, złowrogą działalność wznowiło gestapo, na miasto znów wyszły patrole wojskowe i policyjne. W okolice Warszawy ściągano nowe siły, w tym dwie doborowe dywizje pancerne SS, a także korpus węgierski. Dwudziestego szóstego lipca Hitler ogłosił Warszawę „twierdzą”, a dzień później na murach i słupach pojawiły się afisze ze wspomnianym rozporządzeniem Fischera.
Kluczową kwestią było to, jak zachowają się wobec ewentualnego powstania Sowieci. Działania oddziałów Armii Czerwonej wskazywały, że celem ofensywy lipcowej jest zdobycie Warszawy, wielkiego węzła komunikacyjnego. Atak na stolicę zostałby znakomicie ułatwiony, gdyby powstańcom udało się wyprzeć Niemców z dzielnic nadbrzeżnych i uchwycić mosty. Armia Czerwona mogłaby łatwo przekroczyć Wisłę, uniknięcia wyczerpujących walk w umocnionym mieście i wyzwolić spod niemieckiej okupacji pierwszą stolicę europejską. Na triumfalne wkroczenie do Warszawy liczył generał Zygmunt Berling, dowódca 120-tysięcznej 1 Armii Wojska Polskiego, zbrojnego ramienia komunistycznego rządu lubelskiego. Armia ta, w składzie której obok ochotników walczyło również wielu przymusowo wcielonych żołnierzy AK, pojawiła się właśnie na pierwszej linii frontu.
Za rozpoczęciem powstania w Warszawie przemawiały głównie względy polityczne – miało być ono dowodem poparcia społeczeństwa dla rządu emigracyjnego i zdolności AK do efektywnej współpracy z Armią Czerwoną. Przeciwnikiem walk w Warszawie był Naczelny Wódz generał Kazimierz Sosnkowski. Nie wierzył on Rosjanom i nie lekceważył armii niemieckiej, która choć bita na wszystkich frontach wciąż dysponowała potężnymi siłami. Wiedząc o postanowieniach konferencji teherańskiej nie ufał również zachodnim aliantom. Właśnie ten sceptyczny punkt widzenia przedstawił dowództwu AK wysłany do kraju emisariusz, Jan Nowak-Jeziorański. Powiedział wówczas, że decyzje podjęte w Teheranie przez Wielką Trójkę oddawały „całą Polskę bez zastrzeżeń, bez reszty, bez względu na dalszy bieg wypadków pod niepodzielną okupację czerwonej armii (…) rząd polski w Londynie i społeczeństwo w kraju walcząc o niepodległość, walczyły już o straconą pozycję”. Takich realistów, jak generał Sosnkowski było niewielu: olbrzymia większość Polaków – polityków, żołnierzy i zwykłych ludzi - wciąż, mimo że dawny świat na ich oczach rozsypywał się w gruzy, wierzyła w nieaktualne już zasady i idee: w honor, wolność, sprawiedliwość, wartość ludzkiego życia, w to, że umów należy dotrzymywać, a normy moralne i etyczne decydują o czynach. Ta wiara zabraniała Polskiemu Państwu Podziemnemu walczyć z cywilami, stosować odpowiedzialność zbiorową i nakazywała przeprowadzać procesy sądowe niemieckich katów, a egzekutorom wygłaszać słowa wyroku: „W imieniu Rzeczpospolitej…”.
Generał Tadeusz „Bór” Komorowski wahał się, wreszcie uległ argumentom pułkownika Antoniego Chruściela „Montera”, komendanta Okręgu Warszawskiego AK wyznaczonego na dowódcę powstania i w ostatnim dniu lipca podjął decyzję – godzina „W” to 17:00, 1 sierpnia.
Historycy krytykujący przywódców Polskiego Państwa Podziemnego za decyzję o powstaniu, jakby nie pamiętali, że Armia Krajowa była formacją specyficzną. Złożona z młodzieży urodzonej w wolnej Polsce, przesiąkniętej miłością do niej, spajana była nie formalną dyscypliną wojskową, lecz raczej uznaniem dla autorytetu dowódców, wiarą w mądrość, szczerość i moralność liderów politycznych. Taka armia gotowa jest do wielkich poświęceń, nie dlatego, że wydano rozkaz, ale dlatego, że wierzy w jego sens i widzi wartość celu.
My tu nie mamy wyboru. „Burza” nie jest w Warszawie czymś odosobnionym, to jest ogniwo łańcucha, który zaczął się we wrześniu 1939 roku. Walki w mieście wybuchną, czy my tego chcemy czy nie. Za dzień, dwa lub trzy Warszawa będzie na pierwszej linii frontu(…). Trudno sobie wyobrazić, że nasza młodzież, którą myśmy szkolili od lat (…), daliśmy jej broń do ręki będzie się biernie przyglądała albo da się Niemcom bez oporu wywieźć do Rzeszy” –
Niespełna 24 godziny miały zakonspirowane oddziały AK na koncentrację, pobranie broni oraz wyposażenia z tajnych magazynów. O wyznaczonej porze zaledwie połowa żołnierzy – około 20 tysięcy - znalazła się w miejscach zbiórki, zaledwie jeden czy dwóch na dziesięciu było wystarczająco uzbrojonych. Większość musiała zadowolić się butelkami z benzyną, a nawet łomami lub siekierami i liczyć na zdobycie broni na wrogu. Niedostatek uzbrojenia rekompensować musiała gorąca miłość Ojczyzny, brawurowe bohaterstwo i chęć zemsty na znienawidzonym wrogu od pięciu lat okupującym kraj. Atutem powstańców miały być również świetna znajomość miasta i czynnik zaskoczenia. Tego ostatniego warunku nie udało się spełnić: wróg bez trudu dostrzegł niezwykłą aktywność młodych ludzi o charakterystycznym, nieco militarnym, wyglądzie. W wielu miejscach już od wczesnego popołudnia dochodziło do starć grup akowców z patrolami wojskowymi. W efekcie Niemcy zdążyli obsadzić znaczną część punktów obrony.
Skąpo uzbrojeni powstańcy atakujący w pełnym świetle dnia wystawiali się na straszliwie skuteczny ogień broni maszynowej z bunkrów, obwarowanych budynków i umocnionych stanowisk. Jednak furia ataku powstańców była wielka. Na całym obszarze miasta, Niemcy mimo przytłaczającej przewagi w uzbrojeniu, zostali zepchnięci do obrony. W ciągu pierwszych czterech dni walk Polakom udało się opanować ponad połowę Warszawy - Starówkę, Śródmieście, Powiśle, Wolę, Mokotów – oraz przeciąć niezwykle ważne dla Niemców szlaki komunikacyjne ze wschodnim brzegiem.
Jednak nie udało się osiągnąć najważniejszych celów: w rękach niemieckich pozostały wszystkie mosty warszawskie, lotniska na Bielanach i Okęciu, a ponadto dworce kolejowe, koszary wojskowe i policyjne. Próby ich zdobycia kończyły się tragicznie: w ataku na Okęcie zginęło ponad 120 powstańców, ze stuosobowego oddziału szturmującego koszary lotnicze przeżyło zaledwie kilkunastu żołnierzy. W zawziętych walkach wyczerpywały się skąpe zapasy amunicji, którą trzeba było zdobywać w coraz trudniejszych walkach.
Mimo ciężkich strat liczebność oddziałów rosła: dołączali spóźnieni żołnierze, masowo napływali ochotnicy. Ludność Warszawy upajała się wolnością – wśród dymów pożarów i huku wystrzałów walczyła razem z Armią. Cywile budowali barykady, dzieci przenosiły meldunki, a nierzadko również walczyły. Olbrzymim poświęceniem wykazywały się kobiety: w okropnych często warunkach zajmowały się rannymi, jako łączniczki przemierzały ostrzeliwane przez Niemców ulice i ruiny, gotowały i prały, we wszystkim wspierając kolegów żołnierzy. W razie potrzeby chwytały za broń i ginęły.
Gdy w pierwszych godzinach i dniach walk nie udało się zrealizować celów militarnych, a Niemcy z obrony przeszli do bezwzględnego ataku, jasnym się stało, że bez pomocy z zewnątrz Powstanie nie ma szans na sukces. Dowództwo AK rozpoczęło zabiegi o wsparcie. W depeszy wysłanej 2 sierpnia do premiera i Naczelnego Wodza, generał Bór-Komorowski pisał: „Wobec rozpoczęcia walki o opanowanie Warszawy prosimy o spowodowanie pomocy sowieckiej przez natychmiastowe uderzenie z zewnątrz”. Premier Mikołajczyk był w Moskwie już 3 sierpnia i rozmawiał ze Stalinem, jednak sowiecki dyktator i przedstawiciele marionetkowego rządu lubelskiego przedstawili mu fałszywe informacje, przekręcone fakty i czyste kłamstwa. Oskarżyli AK o sprzyjanie Niemcom i mordowanie komunistów, zakwestionowali jej znaczenie wojskowe i skalę poparcia społecznego dla prawowitego rządu polskiego. Wanda Wasilewska cynicznie twierdziła, że w Warszawie doszło jedynie do napadu na niemiecki samochód osobowy. Podejrzenia części Polaków powoli zamieniały się w pewność: sowiecki dyktator zamierzał dokończyć dzieło rozpoczęte w 1939 roku wespół z Hitlerem i ostatecznie zlikwidować inteligencję oraz najbardziej patriotyczną warstwę polskiego społeczeństwa. Nie chciał jednak powtórzyć katyńskiego błędu. Po prostu postanowił zatrzymać działania wojenne, dając w ten sposób Hitlerowi wolną rękę w zdławieniu Powstania, wymordowaniu ludności polskiej stolicy i zniszczeniu znienawidzonego miasta. Umilkła sowiecka artyleria, na wschodnim brzegu nie widać już było czołgów. Z warszawskiego nieba nagle zniknęły samoloty z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach, które w lipcu niszczyły wielekroć słabsze siły Luftwaffe i zrzucały tony ulotek nawołujących warszawiaków do walki i wsparcia sowieckiego natarcia… „…nic ich nie łączy poza pragnieniem naszej zagłady” – napisał po latach Zbigniew Herbert.
Mimo gorączkowych zabiegów polskiego rządu i nacisków Naczelnego Wodza, z pomocą nie kwapili się Anglicy. Odmówili przerzucenia do Warszawy polskiej 1 Brygady Powietrznodesantowej, której motto „Najkrótszą drogą” wyrażało nadzieje na powrót do Ojczyzny, zwlekali również z rozpoczęciem zrzutów. Na apele prawowitego rządu z całym cynizmem odpowiadali, że Polska została włączona do sowieckiej strefy wpływów. Naczelny Wódz, gen. K. Sosnkowski w rozkazie nr 19 z goryczą napisał:
Pięć lat minęło od dnia, gdy Polska wysłuchawszy zachęty rządu brytyjskiego i otrzymawszy jego gwarancje stanęła do samotnej walki z potęgą niemiecką (…) kampania wrześniowa dała Sprzymierzonym osiem miesięcy bezcennego czasu, a Wielkiej Brytanii pozwoliła wyrównać braki przygotowań do wojny w stopniu takim, że bitwa powietrzna o Londyn i wyspy brytyjskie, stanowiąca punkt zwrotny dziejów, mogła być wygrana.(…) Od miesiąca bojownicy Armii Krajowej pospołu z ludem Warszawy krwawią się samotnie.(…) Uwierzyć nie jesteśmy w stanie, że oportunizm ludzki w obliczu siły fizycznej mógłby posunąć się tak daleko, aby patrzeć obojętnie na zagładę stolicy tego kraju, którego żołnierze tyle innych stolic własną piersią osłonili. (…) Warszawa czeka. Nie na czcze słowa pochwały, nie na wyrazy uznania, nie na zapewnienia litości i współczucia. Czeka na broń i amunicję.(…) Od pięciu lat zarzuca się systematycznie Armii Krajowej bierność i pozorowanie walki z Niemcami. Dzisiaj oskarża się ją o to, że bije się za wiele i za dobrze. Każdy żołnierz polski powtarzać sobie musi w duchu słowa Wyspiańskiego: „Podłość, kłam – znam, zanadto dobrze znam!”.
Stalin dobrze znał swojego niedawnego sprzymierzeńca – na wieść o wybuchu Powstania Hitler wpadł w furię. Rozkazał „zrównać Warszawę z ziemią”, „każdego mieszkańca Warszawy zabić”. Zadanie to otrzymały specjalne jednostki: pułk SS Oskara Dirlewangera złożony z najgorszych kryminalistów, oddziały sowieckich renegatów z RONA Kamińskiego oraz zgrupowanie SS-Gruppenführera Heinza Reinefartha. Nigdy jeszcze, nawet w czasie tej najokrutniejszej z wojen nie było takiego straszliwego bestialstwa i niszczycielskiego szału, jakiego zaznali warszawiacy ze strony tych nawet nie oddziałów wojskowych, lecz bandyckich hord. W czasie trzydniowej rzezi na Woli ofiarami morderców w mundurach stało się nawet ponad 60 tysięcy mieszkańców tej dzielnicy.
Płomienie w nocy, słup dymu w dzień wskazywały miejsce, w którym Warszawa, ostatnia ostoja cywilizacji łacińskiej, cywilizacji opartej na chrześcijańskim modelu wolności i przyrodzonej godności człowieka, ginęła w beznadziejnym boju z siłami niemieckimi reprezentującymi model cywilizacji bizantyńskiej, przy milczącym wsparciu armii sowieckiej, zbrojnego ramienia cywilizacji turańskiej. W tych dwóch autorytarnych formacjach jednostka i jej prawa były niczym wobec siły i prymatu interesu władzy.
Z punktu widzenia historycznego jest błogosławieństwem, że Polacy to robią. Po pięciu, sześciu tygodniach wybrniemy z tego. A po tym Warszawa, stolica, głowa, inteligencja tego byłego szesnasto-, siedemnastomilionowego narodu Polaków będzie zniszczona, tego narodu, który od 700 lat blokuje nam Wschód i od czasu pierwszej bitwy pod Tannebergiem leży nam w drodze. A wówczas historycznie polski problem nie będzie już wielkim problemem dla naszych dzieci i dla wszystkich, którzy po nas przyjdą, ba, nawet już dla nas.
Bilans Powstania Warszawskiego przedstawia się następująco – Niemcy stracili około 26 tysięcy żołnierzy, Armia Krajowa – 36 tysięcy rannych i zabitych. Ofiarą niemieckich mordów padło od 150 do 200 tysięcy mieszkańców stolicy, która została zniszczona w ponad 60 procentach. Jednak patrzenie na Powstanie przez pryzmat liczb jest błędem. Bowiem jego prawdziwe znaczenie nie tkwi w sferze materii. Któregoś dnia sierpnia powstańcy przestali walczyć o zwycięstwo, a nawet o honorową przegraną. Walka w rzeczywistości toczyła się o przyszłość Narodu, o takie wzmocnienie wolnościowego mitu założycielskiego Polski, by dał on kolejnym pokoleniom siłę przetrwania kolejnej, jeszcze dłuższej okupacji. Czy ktoś oskarża Leonidasa, że poprowadził Spartan na beznadziejną walkę? Zginęli wszyscy, ale dali Grecji bezcenny mit Termopil, mit wolności jako wartości najważniejszej. W historycznej perspektywie „długiego trwania” Powstanie odniosło zwycięstwo. Stało się mitem utrwalającym w Polakach postawę umiłowania wolności jednostki i Narodu, postawę niezgody na niesprawiedliwość i niezłomnego uporu w dążeniu do suwerenności. „.…a kiedy Miasto padnie a ocaleje jeden on będzie niósł Miasto w sobie po drogach wygnania on będzie Miasto”.