Gdy 18 maja w Warszawie marszałek Sejmu Trąmpczyński witał Piłsudskiego wracającego ze zdobytego na bolszewikach Kijowa, powiedział: „Od czasów Chocimia naród polski takiego tryumfu oręża nie przeżywał, ale nie tryumf nad pogrążonym wrogiem, nie pycha narodowa rozpiera nasze serca. Historia nie widziała jeszcze kraju, który by w tak trudnych warunkach jak nasze stworzył swoją państwowość. Zwycięski pochód na Kijów dał narodowi poczucie siły, wzmocnił wiarę w wolną przyszłość.. Czynem orężnym zaświadczyłeś nie tylko o dzielności polskiego ramienia, ale wyrwałeś z piersi narodu i zamieniłeś w sztandar jego najlepszą tęsknotę, jego rycerstwo w służbie wolności narodów!”. Trzy miesiące później Polacy rozumieli już, że ta wojna toczy się nie tylko o wolność Polski, czy wolność innych narodów europejskich. Rozumieli, że to "być albo nie być" cywilizacji łacińskiej. Losy liczącej sobie dwa i pół tysiąca lat kultury rozstrzygnąć się miały w kilka dni nad Wisłą, Wkrą, Bzurą i Niemnem, pod Warszawą, Lwowem, Płockiem i Zamościem.
Marzenie Józefa Piłsudskiego o nowoczesnej federacji narodów tworzących niegdyś Rzeczpospolitą, weszło w fazę realizacji 21 kwietnia 1920 roku. Tego dnia Piłsudski i Petlura podpisali konwencję polsko-ukraińską. Cztery dni później ruszyła polska ofensywa, która już 7 maja zakończyła się zdobyciem Kijowa. Lecz bolszewicy już od początku marca czynili przygotowania do marszu na zachód: 14 maja ruszył na Białorusi front dowodzony przez Michaiła Tuchaczewskiego, zaś 26 ukraiński front Jegorowa. Pod uderzeniami złożonej z czterech dywizji i brygady kawalerii, liczącej około 18 tysięcy szabel Konarmii Siemiona Budionnego, polska obrona pękła 5 czerwca. Kolejne linie przełamywane były przez masy bolszewików. Wojna nieubłaganie zbliżała się do serca Polski.
Niefrasobliwość
A w Warszawie trwał festiwal demokracji. Jakby dziesięciolecia uzależnienia od obcych i niemożności decydowania o sobie chciano nadrobić z nawiązką w tygodnie i miesiące. Trwały nieustanne targi w rozdrobnionym do granic możliwości Sejmie Ustawodawczym, koalicje tworzyły się i rozwiązywały, ulicami maszerowały demonstracje, w fabrykach rozpalały się strajki, spekulanci mieli złote żniwa, a społeczeństwo nadal tkwiło w błogim przekonaniu, że w toczącej się gdzieś daleko wojnie to wojsko ma wojować, ludzie zaś w kraju mają prawo, by się im dobrze działo. „Dziś czas, ażeby naród otrząsnął się z pewnego, należy powiedzieć, lekkomyślnego traktowania najpoważniejszych podstawowych zagadnień swego bytu.[..]Ucztowanie, biesiadowanie, radowanie się przedwczesne!” – wołał w orędziu sejmowym 30 czerwca premier Władysław Grabski. Gdy w Warszawie strajkowali piekarze, w Żytomierzu dymiły ruiny polskiego szpitala, który żołdacy Budionnego spalili razem z 600 rannymi żołnierzami i personelem medycznym. (...)
Plan i wojna w eterze
Kierownictwo polskiego Sztabu Generalnego objął 25 lipca gen. Tadeusz Rozwadowski. Pracując w myśl założeń Piłsudskiego przygotowano plan śmiałego kontruderzenia. Istotą planu było najpierw oderwanie się od nieprzyjaciela (co rozpoczęto 6 sierpnia), a następnie związanie jak największych sił bolszewickich w boju o Warszawę, powstrzymanie wroga na linii Wisły, i uderzenie z południa na tyły Czerwonej Armii. Plan ten opierał się na fundamentalnej, jak się okazało, przewadze strony polskiej. Otóż dzięki wysiłkom grupy matematyków i kapitana Jana Kowalewskiego, przechwytywano i odczytywano rozkazy bolszewickiego dowództwa idące via radiostacja w Mińsku do atakujących dywizji. Polacy wiedzieli, że lewe skrzydło Krasarmii z armią konną Budionnego ugrzęzło daleko pod Lwowem, znali daty i cele ataków, co pozwoliło na precyzję w dyslokacji własnych jednostek. A w decydującym momencie, od 15 sierpnia, zaczęli zagłuszanie sowieckich radiostacji, przez dwie doby nadając nieustannie teksty z Biblii. O Bożą pomoc modlono się zresztą we wszystkich kościołach, piechota, od której zależał los Polski, polecała się opiece Matki Bożej słowami prastarej modlitwy rycerzy Chrystusowych: „Sub Tuum praesidium…”.
Zwycięstwo
Piłsudski uderza znad Wieprza 16 sierpnia na czele pięciu dywizji. Gen. Weygand przyznał, że skłonić umordowanych, przybitych żołnierzy do niemal straceńczej szarży w bok bolszewickich armii mógł tylko on – Brygadier, Komendant, Naczelnik, żywy symbol wiary w zmartwychwstanie Ojczyzny i niestrudzony od dziesięcioleci Jej żołnierz. Więc poszli i zwyciężyli.
Cały artykuł prof. Tomasza Panfila można przeczytać w dodatku historycznym do tygodnika GP poświęconym wojnie polsko-bolszewickiej.