Wszystko zaczęło się od potężnej nawały artyleryjskiej. O godzinie „H”, czyli 23:00 huknęły działa 2 Korpusu wspomagane przez artylerię brytyjską. Jak wspominają weterani – „zrobiło się jasno, jak w dzień”, „wydawało się, że to latają błyskawice”. Ta potężna lawina ognia miała zdusić Niemców.
Polskie pierwsze natarcie, które zaczęło się w nocy z 11 na 12 maja 1944 roku stanowiło część szerszego planu. Operacja „Diadem” – taki kryptonim nadano czwartej bitwie o Monte Cassino. Plan opracowany przez szefa sztabu Armii Sojuszniczych we Włoszech (AAI) gen. Johna Hardinga przewidywał jednoczesne uderzenie dużymi siłami na szerokim froncie wzdłuż linii Gustawa, tak, żeby Niemcy nie mogli przerzucać posiłków, ani koncentrować ognia artyleryjskiego na jednym odcinku. Wyciągnięto wnioski z trzech, poprzednich, nieudanych bitew, które kosztowały Aliantów masę przelanej krwi. Poza Polakami w Operacji „Diadem” brały udział – XIII Korpus Brytyjski, Francuski Korpus Ekspedycyjny, oraz amerykański II Korpus. Potężny zmasowany atak na wielu odcinkach (od północnego skrzydła polskiego aż po południowe amerykańskie przy wybrzeżu Morza Tyrreńskiego) miał zepchnąć Niemców, umożliwić wdarcie się w dolinę rzeki Liri wzdłuż drogi nr 6 i w końcu otworzenie drogi na Rzym. Jednak ten plan się nie udał.
Pierwsze natarcie okazało się porażką, zaś polski wysiłek, okupiony wysokimi stratami w czasie ataków na klasztor i pierścienie wzgórz wokół niego, nie przyniósł spodziewanego efektu. Dlaczego? Przyczyn było kilka.
Po pierwsze bitwa stanowiła swego rodzaju „system naczyń połączonych”. Brak sukcesu na którymkolwiek z „odcinków” – czy to w planie szerokim czy bliskim – rzutował na inne. W tym samym czasie, gdy do szturmu ruszali Polacy, w dolinie, w południowej części miasta Cassino, rzekę Gari forsowali Brytyjczycy. Forsowali, ale… z sześciu miejsc przepraw, w których miano postawić mosty Baileya, postawiono zaledwie jeden. O ten most zwany Amazon Bridge saperzy z pułku Royal Engineers stoczyli heroiczny bój notując bardzo wysokie straty. Brak sukcesu XIII Korpusu w dolinach rzek spowodował,
że… Niemcy mogli skoncentrować ogień artylerii na oddziałach polskich. Być może z tego powodu czuł wyrzuty sumienia gen. Leese, dlatego po nieudanym pierwszym natarciu przybył osobiście do gen. Andersa i komplementował go, dziękując za heroiczny bój, ściągnięcie na siebie ognia nieprzyjaciela i umożliwienie dokonania postępów innym (czytaj – Brytyjczykom)…
Do tego pierwszego polskiego natarcia poszły na lewym skrzydle dwa bataliony 1 brygady 3 Dywizji Strzelców Karpackich – w stronę wzgórz 593 i 569 oraz Mass Albaneta, zaś prawym – trzy bataliony 5 Kresowej Dywizji Piechoty. Środkiem ruszyły czołgi z Pułku 4 Pancernego „Skorpion”. Walka o każdy niemiecki bunkier była wyjątkowo trudna, zaś jedną z przyczyn wysokich strat był… brak rozpoznania. Tego znowuż być nie mogło, bo akcja podmiany oddziałów przed operacją „Diadem” miała być dokonana po cichu, aby Niemcy nie zorientowali się, że nastąpi atak świeżymi siłami. Brak tego rozpoznania patrolowego skutkował tym, że do ataku trzeba było iść „w ciemno” – dosłownie i w przenośni. Kto choć raz widział, jak wygląda teren wzgórz montekassyńskich, usłanych kamieniami i skałami ten wie, że pójście do natarcia w takim terenie – BEZ ROZPOZNANIA – to zadanie ekstremalnie ciężkie. Nasi chłopcy dokonywali cudów bohaterstwa. Wzgórze 593 zostało zdobyte i żołnierze 2 batalionu odpierali tam kolejne niemieckie kontrnatarcia przez cały dzień 12 maja. Cóż z tego jednak, skoro cały czas Niemcy kładli na wzgórze ogień artylerii i moździerzy. Jedna z kompanii 75% strat odniosła od ognia artyleryjskiego. Garstka żołnierzy z Karpackiej wytrwała na 593 aż do wieczora, bez łączności, amunicji, zapasu wody. W końcu musieli się wycofać.
[poleacm:https://niezalezna.pl/polska/z-mna-chlopcy-na-tego-szwaba/509212]
Na prawym skrzydle trwały zacięte walki o wzgórze Widmo. Bił się dzielnie por. Jan Miszkiel z batalionu „Wilków”. Na zdobytych z trudem pozycjach z garstką żołnierzy 15 batalionu trwał do końca mjr. Gnatowski. Ale straty były potężne, 18 batalion z pułkownikiem Domoniem jako ostatnim, wycofał się w połowie dnia. Miny, moździerze, świetnie wyszkoleni niemieccy spadochroniarze w dziesiątkach bunkrów – to było dla polskich żołnierzy prawdziwe piekło. Bili się wśród rozpryskujących i raniących kamieni, w potwornym fetorze setek trupów rozkładających się od kilku
miesięcy, mając problemy z komunikacją i transportem rannych, wśród zwojów drutu kolczastego i pośród wybuchających min. Taki był początek tego długiego tygodnia. 12 maja trzeba było się wycofać, umocnić na podstawach wyjściowych, nadal zresztą odpierając nieustanne niemieckie kontrataki i zacząć się szykować do kolejnego natarcia…
Napisy na pomnikach na wzgórzach 593 i 575 mówią, iż bili się „za wolność naszą i waszą”. Po osiemdziesięciu latach trzeba nisko pokłonić głowy wobec tych wszystkich bohaterów sprzed lat, którzy wyszli najpierw z sowieckiego piekła, by bić się o wolność dla Polski i świata, a potem trafili do piekła wojennego pod Monte Cassino.