Wsparcie dla mediów Strefy Wolnego Słowa jest niezmiernie ważne! Razem ratujmy niezależne media! Wspieram TERAZ »

Cztery bitwy o Monte Cassino. Tomasz Łysiak: Alianci przeciwko Niemcom

Gdy słyszymy słowa „bitwa o Monte Cassino”, przed oczami stają nam obrazy wrośnięte w polską duszę dzięki genialnemu reportażowi wojennemu Melchiora Wańkowicza, a także słynnym zdjęciom przedstawiającym żołnierzy 2. Korpusu Polskiego idących do walki po skałach montekassyńskich czy wreszcie zawieszających flagę na szczycie ruin klasztoru 18 maja 1944 roku. Wyobraźnia przenosi nas zatem do maja, zaś wszystko, co wiemy o bitwie, filtrujemy przez naszą wrażliwość i wiedzę. Monte Cassino jest więc dla nas na wskroś „polskie”. Tymczasem zanim na scenę bitewną wkroczyli Polacy, o przełamanie linii Gustawa bili się żołnierze wielu innych narodowości - pisze Tomasz Łysiak w "Gazecie Polskiej".

Żołnierze amerykańscy walczący w pobliżu Monte Cassino podczas pierwszego szturmu.
Żołnierze amerykańscy walczący w pobliżu Monte Cassino podczas pierwszego szturmu.
Wikipedia - Wikimedia Commons

Bitwę o Monte Cassino nazywa się też bitwą narodów. Przeciwko Niemcom stanęły bowiem dwie armie, w których szeregach odnaleźć można było: Amerykanów, Brytyjczyków, Nowozelandczyków, Kanadyjczyków, Maorysów, Gurków, Włochów, Hindusów, Francuzów, Marokańczyków, Algierczyków, Tunezyjczyków, Japończyków, a wreszcie żołnierzy z naszywką „Poland” na ramieniu. 

Droga na Rzym

Plan inwazji na Włochy zrodził się na konferencji w Casablance w styczniu 1943 roku i był forsowany przez Churchilla. Napoleon mawiał, że Italia ma kształt buta – i trzeba ją zdobywać tak, jak się buty wkłada, czyli od góry. Tymczasem alianci uderzyli od południa i 10 lipca 1943 roku, w ramach Operacji „Husky”, wylądowali na Sycylii. Kolejnym krokiem był kontynent – we wrześniu 1943 roku. Lądowanie 5. Armii USA pod Salerno (Operacja „Avalanche”) wykazało, że pomimo wielkiej przewagi liczebnej i materiałowej alianci popełniają błędy i podejmują głupie decyzje. Piątą Armią dowodził powszechnie krytykowany, niedoświadczony i pyszałkowaty generał Mark Clark. Dodatkowym problemem były tarcia między najważniejszymi graczami – Amerykanami i Brytyjczykami. Głównym zadaniem stojącym przed sojusznikami było zdobycie Rzymu, ale by dotrzeć do Wiecznego Miasta, trzeba było najpierw zająć Neapol (to udało się na początku października), a potem pokonać bardzo trudny teren pełen gór, rwących rzek i słabo przejezdnych dróg. Wreszcie – kampania przypadła na czas zimy, więc na żołnierzy alianckich czekały najtrudniejsze z możliwych warunki bojowe. Nie dość, że walczyli w trudnym terenie, to jeszcze padał na zmianę deszcz i śnieg, drogi zamieniały się w niemożliwe do przebrnięcia błotne topieliska, w których grzęzły transport kołowy i czołgi, a w górach znakomicie ufortyfikowali się Niemcy. By dojść do Rzymu, alianci musieli pokonać cztery linie umocnień – jedną wzdłuż rzeki Volturno, drugą – linię Bernhardta (czyli tzw. linię zimową), wreszcie najpotężniejszą – linię Gustawa wraz z ryglującą ją od południowego zachodu – linią Hitlera. To tutaj docierała z południa droga numer 6, zwana od starożytności Casiliną, która szła prosto do podnóża góry Monte Cassino, by tam gwałtownie skręcić, ominąć szczyt od południa i skierować się doliną Liri w stronę stolicy Włoch. Klasztor benedyktyński na Monte Cassino został wpleciony przez Niemców w szereg położonych w górach umocnień. Wykorzystano teren znakomicie – na szczytach gór, wzniesieniach i w rozpadlinach pobudowano stanowiska ogniowe i bunkry, rozsadzano skały dynamitem, a także przystosowano do walki naturalnie istniejące jaskinie. Linia Gustawa ciągnęła się od wybrzeża Morza Tyrreńskiego pod Minturno aż do Ortony nad Adriatykiem. Tak więc jej przełamanie i otworzenie drogi na Rzym było głównym celem olbrzymiej operacji wojennej, jaką była bitwa o Monte Cassino, która trwała aż cztery miesiące – od 17 stycznia do 25 maja 1944 roku. 

Bloody River

Pierwsza bitwa o Monte Cassino rozpoczęła się najpierw od przygotowawczych ataków Francuskiego Korpusu Ekspedycyjnego na prawym skrzydle sił alianckich w stronę Atiny i potężnej, skalistej, dobrze umocnionej góry Monte Cifalco. W skład tego korpusu wchodzili tzw. goumiers – Marokańczycy i Algierczycy, którzy z daleka wyróżniali się swym wyglądem (nosili brody, sandały i pasiaste płaszcze), byli odważni i bezwzględni w stosunku do wroga, ale też do ludności cywilnej. 

Na lewym skrzydle atakował X Korpus Brytyjski – w nim zaś Dywizja 56, z którą przez rzekę Garigliano przeprawiła się też polska I Samodzielna Kompania Komandosów. O jej akcjach bojowych pisałem w styczniu na łamach „Gazety Polskiej”. Brytyjczycy uderzyli 17 stycznia i tę datę uznaje się za początek pierwszej bitwy. W centrum do ataku miał iść II Korpus Amerykański. Najpierw trzeba było przekroczyć rzeki – płynącą z gór porywistą Rapido, która łączyła się z Gari. 20 stycznia na wysokości miasteczka San Angelo in Theodice przeprawiały się dwa pułki amerykańskie 36. Dywizji Teksańskiej. Już na wstępie popełniono mnóstwo błędów. Przed atakiem rzekę przeszły patrole, ale Niemcy do nich nie strzelali, by nie zdradzić swych pozycji. Saperzy amerykańscy rozminowali i przygotowali szlak dla piechoty, oznaczając go białymi wstęgami papieru, które wkrótce poprzesuwał wiatr, co spowodowało, iż potem żołnierze wpadali na miny. Miny były niezwykle skuteczne – urywały nogi, ale nie zabijały. W ten sposób jedna mina eliminowała nie tylko rannego, lecz także jego kolegów, którzy musieli wynieść go z pola walki. 

Rzekę pokonywano w większości na gumowych pontonach, będących łatwym celem dla przeciwnika. Ranni i zabici wpadali do lodowatej wody. Drugi brzeg był stromy, a po jego pokonaniu trafiało się znów pod bezpośredni ogień nieprzyjaciela. Rzeka szybko zabarwiła się na czerwono i odtąd nazywano ją „Bloody River”. 

Wykrwawione dywizje

Ale nawet zdobycie niewielkich przyczółków na drugim brzegu nic nie dawało. Niemcy walili z karabinów maszynowych i artylerii, zaś położenie zasłon dymnych uniemożliwiało skuteczne kierowanie ogniem własnym. Mimo to generał Walker został zmuszony do kolejnego ataku następnego dnia. Pod wieczór straty wyniosły 1681 osób. Dlaczego więc dowódca 5. Armii naciskał na te szalone, źle przygotowane ataki? Bo wiedział, że 22 stycznia planowany jest desant pod Anzio. Na południe od Rzymu (a na północ od linii Gustawa) wylądował VI Korpus amerykański i tak naprawdę to właśnie to lądowanie (a nie bitwa o Monte Cassino) miało mieć zasadnicze znaczenie. Gdyby się udało – droga na Rzym byłaby otwarta. Ale generał Lucas utknął zamknięty w swego rodzaju kotle na długie miesiące. Tymczasem 5. Armia tłukła głową o pozycje niemieckie. 23 stycznia Korpus Francuski dostał rozkaz przekierowania ataku na inną oś – w stronę wzgórza Colle Belvedere i miasteczka Terelle. Część natarcia była prowadzona na skalnych graniach, na które trzeba się było wspinać przy pomocy lin. Kiedy trzecia kompania 4. pułku tunezyjskiego poszła do ataku na bagnety – wróciło tylko trzech podoficerów i 15 żołnierzy. 

Tymczasem 34. dywizja Red Bull atakowała przez rzekę Rapido w stronę koszar Villa. I także poniosła potężne straty. Rozmawiałem ze 101-letnim weteranem dywizji, sierżantem Donem Halversonem. Przeżył tam koszmar. Z jego plutonu został on i… pięciu żołnierzy. Red Bull walczyła w lutym i wdarła się tam, gdzie potem mieli bić się Polacy – w stronę Albanety i wzgórza 593. Amerykanie je zdobyli, lecz ponieśli tak ciężkie straty, że musieli się wycofać. Koniec pierwszej, nieudanej bitwy to wycofanie pięciu wykrwawionych dywizji. 

Czerwona ziemia

Teraz na scenę wkroczyli Nowozelandczycy. Druga (Operacja „Avenger”) i trzecia (Operacja „Dickens”) bitwy o Monte Cassino toczone były przede wszystkim przy użyciu Korpusu Nowozelandzkiego dowodzonego przez generała Freyberga. To on wymusił zbombardowanie klasztoru 15 lutego 1944 roku przez amerykańskie bombowce i obrócenie go w ruinę. Tym razem biły się dwie dywizje – 2. Nowozelandzka na terenie miasta Cassino i Hindusi z 4. Dywizji. Walki na stacji kolejowej, gdzie walczyli Maorysi, zostały upamiętnione niewielkim monumentem na peronie pierwszym. Nowozelandczycy wdzierali się do miasta, zaś dywizja hinduska poszła tam, gdzie wcześniej walczyli Amerykanie. Na Wzgórze 593 ruszono z okolic Głowy Węża (czyli tam, gdzie Domek Doktora i późniejsze miejsca walk polskiej Dywizji Karpackiej). 593 – już od średniowiecza nazywane Monte Calvario, czyli Wzgórze Ofiarne – znów „zapracowało” na swe miano. Połowa kompanii została wybita. Poszedł kolejny batalion. Atakowali Gurkowie i Maorysi. Poszli Hindusi z 6. pułku Rajputana Rifles, którzy kiedy na Cavendish Road (późniejszej Drodze Polskich Saperów) zobaczyli miejsce, gdzie znajduje się czerwona ziemia, cieszyli się, że wygląda jak „święta ziemia” znad Gangesu. Ale i ona nie przyniosła im szczęścia. Doszło do brutalnej walki wręcz z Niemcami.

W ciągu dwóch nocy pułk stracił 12 z 15 oficerów i 162 ludzi ze stanu liczbowego 313 żołnierzy biorących udział w ataku. 

Tak więc druga bitwa także nie przyniosła rezultatu. 

Decyzja 

15 marca, od zbombardowania miasta Cassino, rozpoczęła się trzecia, najkrwawsza bitwa o Monte Cassino – Operacja „Dickens”. Znów brały w niej udział te same dywizje Korpusu Nowozelandzkiego. Dołączyła także świetna 78. Dywizja Brytyjska Battleaxe. Rozegrały się dramatyczne walki o wzgórze zamkowe Rocca Janula (zdobyte wreszcie przez Nowozelandczyków) oraz czołgowa batalia – uderzenie w stronę Mass Albanety drogą Cavendish Road. Jednak nawet zdobycie wzgórza zamkowego Rocca Janula, czy też Wzgórza Kata (tak nazwanego od masztu kolejki linowej, którego ramię wraz z liną oberwał niemiecki samolot) nie przyniosło Aliantom zwycięstwa. Nowozelandzki Korpus poniósł dramatycznie ciężkie straty: 4. Dywizja Hinduska straciła 3 tys. ludzi, a 2. Dywizja Nowozelandzka 1600 żołnierzy – zabitych, rannych lub zaginionych. Nadchodził czas kolejnej bitwy. Pojawiły się nowe siły – brytyjski XIII Korpus. 24 marca w Vinchiaturo generał Leese zapytał generała Andersa, czy 2. Korpus Polski podejmie się najtrudniejszego zadania.

Anders poprosił o 10 minut do namysłu. I wyszedł zapalić papierosa razem z szefem sztabu, pułkownikiem Wiśniowskim… 

 



Źródło: Gazeta Polska

Tomasz Łysiak