Współsiostry Sługi Bożej matki Wincenty Jadwigi Jaroszewskiej zgodnie twierdziły, że tak za życia, jak i po śmierci, „była jak słońce, z którego rozchodziły się promienie miłości, pokoju, przebaczenia”.
Założycielka Zgromadzenia sióstr Benedyktynek Samarytanek Krzyża chrystusowego przyszła na świat 7 marca 1900 r. w Piotrkowie Trybunalskim. Z pierwszego małżeństwa matki miała sześć sióstr i brata, a gdy wdowa ponownie wyszła za mąż, urodziło się jeszcze dwoje rodzeństwa.
Od dziecka służyła ubogim
W wielu wspomnieniach występują wzmianki o głębokiej pobożności matki Jadzi - Franciszki. Zaszczepiła ją ona córce. Ówcześni mieszkańcy Piotrkowa zapamiętali kobietę, która razem z małą dziewczynką na Wielkanoc zanosiła ciasto ubogim mieszkańcom suteren. Często odwiedzały Towarzystwo Dobroczynności, by sierotom podarować ubranka. Znali je dobrze żebracy z alei przycmentarnej. Mała wrzucała im do puszki, co dostała z okazji rozmaitych świąt. Taka już była. Nie umiała zachować nic dla siebie, gdy widziała potrzeby innych. – Jadzia już jako dziecko zawsze kimś się opiekowała. Znajdowała sobie kogoś, komu pomagała. Dzieliła się oszczędnościami lub jedzeniem – wspomina jedna z jej krewnych.
Po śmierci ukochanej matki opiekę nad wnuczką przejęła babcia. To ona posłała Jadwigę do prywatnej szkoły swojej drugiej córki Haliny Jaroszewskiej. Tam dziewczynka zainicjowała wydawanie darmowych śniadań dla biedniejszych koleżanek. Dokładała do nich własne bułki. Już wtedy wiedziała, że jej pragnieniem jest pomoc „takim, których świat od siebie odpycha”. Po skończeniu szkoły rozpoczęła bezinteresowną pracę, dziś powiedzielibyśmy wolontariat, w zakładzie dla sierot. Dawała dzieciom korepetycje, urządzała im przedstawienia, prowadziła na spacery. To chyba wtedy zakiełkowała w niej myśl o założeniu zgromadzenia, którego charyzmatem byłaby opieka nad najbiedniejszymi.
Ta młoda, niedoświadczona życiowo dziewczyna posiadała niezwykły dar. Potrafiła godzić zwaśnione małżeństwa. Korzystała z tego szefowa zakładu Marta Lachowicz, wysyłając do skłóconych Jadwigę.
W 1912 r. zmarła babcia przyszłej zakonnicy. To była już druga śmierć wśród najbliższych, która dotknęła ją w tak młodym wieku. Zamiast załamać się, stała się jeszcze wrażliwsza na krzywdę innych. W 1917 r. dziewczyna ukończyła gimnazjum Heleny Trzcińskiej w Piotrkowie a następnie kurs pedagogiczny w Warszawie. W latach 1921-25 odbyła aspirat, nowicjat i alumnat w Zgromadzeniu Sióstr Zmartwychwstanek, gdzie otrzymała imię Wincenta. Jednak i tam nie czuła się na swoim miejscu. W końcu opuściła to zgromadzenie i rozpoczęła starania o założenie nowej kongregacji.
Oprzeć się o krzyż
Czekając na dekret stolicy apostolskiej zatwierdzający zgromadzenie, siostra Wincenta rozpoczyna pracę w szpitalu skórno-wenerycznym św. Łazarza w Warszawie przy ulicy Książęcej 4. – Trudna i nietypowa była praca siostry Wincenty – czytamy w jej biografii pióra S. Benedykty Dobrzynieckiej – bez wynagrodzenia, tylko za wyżywienie i bardzo skromne mieszkanie. Pierwsze dni posługi były koszmarem. Przekleństwa, wyzwiska chorych, nieprzychylność i nieufność lekarzy i pielęgniarek. Wbrew wszystkiemu siostra Wincenta usługiwała chorym, modliła się, z odwagą wychodziła naprzeciwko tym, którzy wyrażali niechęć a niekiedy wręcz nienawiść […]. Miłością obdarzała chore dziewczęta i kobiety, przełamując bariery nieżyczliwości. Wkrótce zdobyła zaufanie personelu szpitalnego, a w swoim notatniku mogła zapisać: "Nawrócenia piękne i mocne silnie utwierdzały potrzebę pracy zakonnej w szpitalu wenerycznym".
W 1926 r. w czerwcu władze świeckie zatwierdziły statut stowarzyszenia Samarytanki, które dały początek Zgromadzeniu Sióstr Benedyktynek. Dnia 6 stycznia 1928 r. s. Wincenta złożyła dozgonne śluby prywatne: ubóstwa, czystości, pokory i posłuszeństwa oraz przyrzeczenie pracy wspólnej w stowarzyszeniu. Zgłaszało się do niego coraz więcej kandydatek. Dobrze, bo inicjatywy niestrudzonej samarytanki rosły wręcz lawinowo. W rok przed ślubami objęła prowadzenie zakładu „Przystań” dla dziewcząt moralnie zaniedbanych i samotnych, zwłaszcza nieletnich, matek. Wtedy też powstała placówka dla dzieci umysłowo upośledzonych w Karolinie. W Pruszkowie otworzyła dom dla dziewcząt z defektami psychicznymi, a w Niegowie zakupiła za pieniądze ze spadku posiadłość, na której powstał dom główny stowarzyszenia i nowicjat, a obok placówka dla chłopcach z głębokim upośledzeniem umysłowym „Ostoja”.
– Nie będziemy ukrywać – pouczała siostry – że nasza praca jest przykra i wymaga wielkiego umartwienia, a po ludzku biorąc, jest nieproduktywna i nieprzynosząca satysfakcji, ponieważ my powołane jesteśmy do czynów z czystej miłości. Dlatego musimy mocno oprzeć się o krzyż.
Matka Wincenta podkreślała, że dzieci muszą być nie tylko karmione i czysto odziane, ale przede wszystkim wychowywane. – Dziecko nie może być traktowane jak sprzęt. Ono jest osobą. I dalej mówiła: Każde upośledzone dziecko to Cyrenejczyk dźwigający krzyż Chrystusowi. One cierpieniem, choć nie dobrowolnym, wskazują na potrzebę pokuty, na konieczność zadośćuczynienia.
Dekretem z 8 grudnia 1932 r. ks. kardynał Aleksander Kakowski erygował na prawie diecezjalnym Zgromadzenie Sióstr benedyktynek Samarytanek Krzyża Chrystusowego. Matka Wincenta otrzymała wiele gratulacyjnych listów i telegramów od kapłanów i sióstr zakonnych z Polski i zagranicy.
Opiekowała się Marszałkiem
W latach 1929-1934 była częstym gościem w Belwederze. Mimo swej skromności i pokory znano ją powszechnie w Warszawie. Wieści o niej dotarły do Józefa Piłsudskiego, który wyraził życzenie, by pielęgnowała go w chorobie. Ich spotkania pełne były rozmów o Bogu i o wierze, a matka założycielka gorliwie modliła się o pojednanie marszałka z Panem.
Co raz bardziej podupadała na zdrowiu, ale nie ustawała w pracy. w 1933 r. zorganizowała „Hotelik św. Heleny” dla dziewcząt wychodzących ze szpitala św. Łazarza, którym siostry pomagały znaleźć pracę. Rok później otworzyła w Pruszkowie bursę dla dziewcząt ze szkoły specjalnej. W kwietniu 1935 r. uruchomiła w Skolimowie Katolicki dom Wypoczynkowy dla inteligencji zagubionej życiowo i religijnie.
Coraz bardziej jednak opadała z sił. Docierała do kaplicy, ocierając się o ściany. W końcu nie mogła wstawać z łóżka. Ciężko chora na nerki cierpiała długo i dotkliwie. Zmarła 10 listopada 1937 r., a jej proces beatyfikacyjny rozpoczął się w 1992 r.
Liczne łaski, które doznają proszący o jej wstawiennictwo, potwierdzają świętość życia i śmierci matki Wincenty. Na szczególną uwagę zasługuje zdarzenie z czasu frontu w 1944 r. opisane przez s. Dominikę Sz., samarytankę: Rosjanie przystąpili do ataku na pozycje niemieckie. Samoloty rosyjskie miały za zadanie zbombardowanie klasztoru, gdyż tam był sztab niemiecki, ale w czasie nalotu już go tam nie było, a do klasztoru weszły siostry i ja też tam byłam. Nalot rosyjski był ciężki spadło około trzystu bomb, ale żadna nie trafiła w klasztor. Ja osobiście słyszałam głos matki założycielki skierowany do mnie: „Dominiczek, nie bój się”. Wówczas lęk mnie opuścił i skutecznie uspokoiłam siostry. Po zdobyciu klasztoru przez Rosjan przyszli lotnicy sowieccy i poprosili, żeby wszystkie siostry im się pokazały, gdyż chcą rozpoznać tę siostrę, która w czasie nalotu chodziła po dachu klasztoru. Wśród nas nie rozpoznali żadnej. Na plebanii zauważyli portret matki założycielki i powiedzieli, że to ona była na dachu.