„Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię (Mt 5,5)”. Do tych błogosławionych należał z pewnością bp Piotr Gołębiowski.
Biskup Piotr pochodził z wielodzietnej ubogiej rodziny. Jego ojciec-szewc dodatkowo uprawiał niewielkie gospodarstwo rolne. Tak obciążony nie zaniedbał troski o wychowanie syna w duchu miłości Boga i ojczyzny. Kapłan urodził się 10 czerwca 1902 roku.
Gdyby kapłaństwo było zawodem…
- Gdyby kapłaństwo było zawodem – pisał biograf duchownego ks. Jan Pałyga –
to o księdzu biskupie Gołębiowskim można by powiedzieć, że przeszedł wszelkie szczeble kariery zawodowej i osiągnął jej szczyty, zostając biskupem i rządcą diecezji. On, chłopski syn pochodzący z wielodzietnej, ubogiej rodziny z Jedlińska pod Radomiem, po ukończeniu seminarium w Sandomierzu, odbył studia specjalistyczne w Rzymie, doktoryzując się z filozofii i teologii. Po powrocie do kraju był najpierw wikariuszem, później pracownikiem kurii biskupiej, profesorem seminarium, ojcem duchowym kleryków, katechetą w szkole średniej, proboszczem, dziekanem, biskupem pomocniczym, a w końcu administratorem apostolskim diecezji sandomierskiej. Władze komunistyczne bowiem nie chciały go zatwierdzić jako ordynariusza. Gama jego doświadczeń ludzkich i kapłańskich była ogromna.
Jedno jest pewne: o zaszczyty, które były jego udziałem nie zabiegał, przyjmował je w pokorze jako posługę duszpasterską.
- Od najmłodszych lat – pisał jeden z nieżyjących już jego kolegów z seminarium
– było w nim coś, co zjednywało mu ludzi. Była to jakaś wewnętrzna prawdziwość, we wszystkim co robił. Czy się bawił, czy modlił, nawet gdy coś spsocił, to też nosiło znamiona wewnętrznej prawdziwości. Chciałoby się powiedzieć, że był „naznaczony prawdą”. Ona go przenikała i naznaczała jego życie. Owocem jej była owa solidność, na której zawsze można było polegać.
Niezwykle pracowity już jako kleryk nie uznawał wakacji bez pracy. Ta pracowitość miała swój wyjątkowy wymiar. To było tworzenie przestrzeni, którą w człowieku miał zająć Bóg. Szczególną rolę przywiązywał do prasy katolickiej. W latach 1931 – 1939 zamieścił 170 rozważań niedzielnych i świątecznych oraz 14 artykułów i sprawozdań w „Siewcu Prawdy” oraz „Prawdzie katolickiej”.
Chciał nawracać „księży – patriotów”
Późniejszy hierarcha głosił bardzo dużo kazań i konferencji ascetycznych dla kleryków, księży, braci i sióstr zakonnych, nawet jako biskup wiele godzin spędzał w konfesjonale. Ten nadmierny wysiłek podkopał jego zdrowie. Wielokrotnie zmuszony był do hospitalizacji i to był jego jedyny „odpoczynek”. Gdy władze diecezji wysłały go na kurację do Jugosławii – tamtejszy klimat miał mieć dobry wpływ na jego chore płuca – zaraz znalazł sobie pracę wśród polskich uchodźców.
Był proboszczem w Baćkowicach, gdy 1945 roku miejscowość znalazła się na linii frontu. Dwustu uchodźców ze spalonych domów otrzymało schronienie na murowanej plebanii. Dzielił się z nimi wszystkim, co miał. Ryzykując życie, bronił uciekinierów przed niemiecką a potem sowiecką agresją. Gdy front ustąpił, prowadził parafian do zrujnowanych domów przez zaminowane pola. Potem sam pomagał w odbudowie.
Pokora księdza biskupa nie oznaczała uległości wobec zła. Po wojnie potępiał zachowania tzw. księży patriotów, skaptowanych przez komunistów. Mówił o przegranym życiu księży, którzy nie byli wierni Bogu, o tym, że są oni „wielkim zgorszeniem dla wiernych” i „raną na ciele Kościoła”. W ten sposób zwrócił na siebie uwagę „bezpieczniaków” zajmujących się Kościołem. I tak zaczęły się represje: inwigilacja i przesłuchania. Stąd do końca życia komuniści nie pozwalali mu objąć godności ordynariusza diecezji sandomierskiej. Pełnił więc funkcję biskupa pomocniczego i administratora apostolskiego diecezji. Watykan niezwykle cenił posługę skromnego purpurata.
Gdy w 1966 roku czerwony reżim skaptował proboszcza Wierzbicy tak bardzo, że fałszował on na korzyść nowych mocodawców słowa ewangelii, ksiądz biskup przyjechał uzdrowić sytuację. Wtedy grupa otumanionych wiernych porwała go i wywiozła ze wsi. Z wielką determinacją dążył jednak do przywrócenia tam jedności.
Po pierwsze: służyć
W Wielki Tydzień rozpoczął liturgię dla wiernych z Wierzbicy. Wyrzucony z kościoła prowadził ją w salce katechetycznej. Liturgię Wielkiego Czwartku i Piątku celebrował w plebańskim ogrodzie. Odstępcy obrzucali go wyzwiskami i kamieniami, ale nie dał się zastraszyć. Coraz więcej wiernych zbudowanych postawą biskupa wracało do źródła. Rezurekcję odprawił już w świątyni parafialnej, dziękując Bogu za przywrócony pokój.
Nowy etap swojego posługiwania zawarł w herbie biskupim, wpisując doń słowa:
„Maria spec nostra” ( Maryja nadzieją naszą). Na pamiątkowym obrazku wypisał: Syn człowieczy nie przyszedł po to, żeby mu służono, ale aby służyć. W podziękowaniu za sakrę biskupią 28 lipca 1957 roku powiedział podczas uroczystości:
Służyć Bogu, Kościołowi, służyć pomocą najdostojniejszemu Pasterzowi, służyć braciom kapłanom, służyć wiernym. Cały pasterz. Prosty program, proste słowa. Akcent na służbę. Służył więc z pełnym oddaniem i niezłomnie. W czasie tzw. rozmów w Urzędzie ds. Wyznań straszono go, zarzucając czyny wrogie PRL. On jednak zawsze był jednoznaczny i nieustraszony. W ramach represji jako jedynemu z całego Episkopatu odmówiono paszportu i nie mógł uczestniczyć w żadnej sesji II Soboru Watykańskiego.
Po ukończeniu siedemdziesiątego piątego roku życia kapłan prosił najpierw papieża Pawła VI a potem Jana Pawła II o zwolnienie z obowiązków administratora apostolskiego. Obaj papieże – doceniając znaczenie jego posługi dla diecezji – odmówili. Bóg jednak postanowił inaczej. By nabrać sił biskup pojechał na krótki odpoczynek do domu Sióstr Służebniczek w Nałęczowie. Zmarł nagle 2 listopada 1980 roku w czasie eucharystii. Zdążył przyjąć Najświętszy Sakrament tuż przed śmiercią. Życzeniem zmarłego było by nie wygłaszano żadnych kazań w czasie uroczystości pogrzebowych a tylko odmówiono różaniec. Był różaniec, ale były też homilie. Pożegnał go swoim słowem ks. Franciszek kardynał Machalski.
Proces beatyfikacyjny księdza biskupa Gołębiowskiego został już rozpoczęty.
Źródło: niezalezna.pl
Kaja Bogomilska